poniedziałek, 28 sierpnia 2023

Na rozdrożu

Jack Rose przechadzał się samotnie niedaleko domu. Zawsze spacerował sam.

Zatrzymał się na środku chodnika, próbując odegnać ponure myśli. Uspokój się, uspo…

- O! Cześć, Jack, co ty tu robisz?!

Usłyszał za sobą czyjś głos. Chyba go znał, ale… Odwrócił się gwałtownie.

Wanderlust.

Wytrzeszczył oczy. W jednej chwili poczuł zmieszanie. Może powinien uciec jak najszybciej?… Tak, w tym był najlepszy. I chyba tylko w tym.

Ale nie był w stanie, bo gdy tylko odwrócił się na pięcie, by odejść, Wanderlust złapał go za rękę. Poczuł dreszcze wzdłuż całego ciała. Nie, przestań! Nakazał sobie.

W jednej chwili to wszystko znów pojawiło się przed jego oczami: tamten dzień, gdy się poznali, gdy poznał też tamtych i pomyślał przez jedną krótką chwilę, że może zostaną przyjaciółmi, że może pierwszy raz w życiu BĘDZIE miał przyjaciół. Tak beztrosko tańczyli, nikt go nie wyśmiewał, jak zawsze robiła to matka.

A wtedy pojawiła się ona, jak zwykle… Matka wszystko zniszczyła, a on… nie umiał się jej sprzeciwić, bo wciąż łudził się, że jeśli jeszcze raz, i jeszcze raz postąpi tak jak ona chce, to w końcu zasłuży sobie na jej miłość… Był tak żałosny.

Tamto wspomnienie nie dawało mu spokoju. A może on CHCIAŁ pomagać matce w zamienieniu jego nowych przyjaciół w jej niewolników? Zawsze sądził, że jest słaby, skoro nie umie się jej sprzeciwić, ale może… nie robił tego, bo on, tak jak i jego matka, był zły? Może odziedziczył to po niej?

Czy czuł radość i satysfakcję, gdy pomagał matce, czy jednak nie?… A potem coś w nim pękło. Tak, czuł, że nic by nie zrobił, jak zawsze, gdyby chodziło tylko o pozostałych, ale… Gdy Wanderlust dotknął jego dłoni poczuł… prąd, to było tak nagłe i… przyjemne. To tylko ze względu na niego zmienił strony. Ale… czy to cokolwiek dało? To oczywiste, że Wanderlust NIE CHCE go znać i ma całkowitą rację…

Zmusił się, by odsunąć od siebie wspomnienia i spojrzał na niego, choć czuł, że policzki mu płoną. Dlaczego? To wstyd, czy…?

- Tak? - zapytał cicho, choć nie miał odwagi spojrzeć mu w oczy. Zagapił się na jego policzek, jego piękną, niebieską skórę…

Ale Wanderlust zdawał się nie rozumieć jego zmieszania, bo uścisnął mu mocno rękę a potem powiedział:

- Super! Nieźle, że udało nam się spotkać, nie?

- Naprawdę? - wypalił, nim zdążył pomyśleć.

Wanderlust zmarszczył brwi w zaskoczeniu.

- Co naprawdę?

Jack poczuł złość. Po co go dręczy, przecież to oczywiste!

- Bo… czemu chcesz w ogóle ze mną rozmawiać po tym, co ja wam wtedy zrobiłem… czego NIE zrobiłem…

Wanderlust westchnął ciężko i zajrzał mu w oczy.

- Ja tam pamiętam, że w końcu uratowałeś życie nam wszystkim.

Jack prychnął.

- Taa… A moja matka?

Wanderlust odezwał się stanowczym głosem.

- A twoja matka nie jest tobą, ok?!

Jack zacisnął usta. Nie będzie się z nim kłócił…

- A inni też tak uważają? - zapytał gorzko.

Wanderlust wydawał się być zaskoczony jego pytaniem.

- Tak… inni też tak uważają. Niedawno się spotkaliśmy i planowaliśmy zaprosić także ciebie.

Jack poczuł, że znów pieką go policzki. Naprawdę?…

Wanderlust westchnął i powiedział:

- Będziemy tak sterczeć na środku ulicy, co?

Jack zmieszał się.

- A… gdzie chciałbyś iść?

- Mieszkasz niedaleko? - Wanderlust zmarszczył brwi.

Jack poczuł zawstydzenie. Miał trzydzieści lat i nadal nie potrafił wyrwać się od złego wpływu matki…

- Tak. Z matką – powiedział, odwracając wzrok.

- To chodź! - powiedział radośnie Wanderlust. - W którą to stronę?

Ale Jack nawet się nie ruszył.

- Ale ona… jeśli znów będzie próbowała cię skrzywdzić…

- To znów mnie obronisz! - Zaśmiał się beztrosko. - A ja też swoje umiem.

- Nie… to bardzo zły pomysł… - Upierał się.

W głowie mu huczało. Czy zdoła znów go obronić?… Tak, miał magię po matce, ale…

- W końcu ty też tam mieszkasz! - Mówił dalej Wanderlust. - Masz prawo zaprosić gościa.

Jack westchnął ciężko i w końcu ustąpił. Poprowadził go w stronę swojego domu.

Po chwili weszli do środka, a Jack głupio wstrzymał oddech. Nie miał pojęcia, czy matka jest w domu, czy gdzieś wyszła, ale nie odezwała się, gdy weszli.

Szybko zaprowadził go do swojego pokoju i zamknął drzwi. Czuł się jak nastolatek na schadzce.

Wanderlust jak gdyby nigdy nic rozejrzał się po jego niemal pustym pokoju i w końcu usiadł na łóżku. Jack po chwili wahania usiadł na wprost niego. Czemu nie upierał się przy jakiejś kawiarni? Nagle poczuł się bardzo skrępowany…

Ale Wanderlust najwyraźniej zupełnie nie. Beztrosko rozsiadł się na łóżku i spojrzał na niego z ciekawością.

- To co? Tańczyłeś ostatnio? - zapytał cicho.

Jack znów poczuł zawstydzenie. Tak, tańczył, ale…

- Tak, sam. - W końcu skinął głową.

Wanderlust zaśmiał się i szturchnął go ramieniem.

- Eee tam, mówię ci, niedługo znów się spotkamy!

Ale Jack nic już nie odpowiedział. Był w stanie myśleć tylko o jednym… W końcu odezwał się na głos, sam tym zaskoczony:

- Czasem tak bardzo jej nienawidzę… a czasem kocham ją aż do bólu. Czy to normalne?

Wanderlust w jednej chwili przestał się uśmiechać. Nie musiał pytać, kogo ma na myśli Jack…

Wanderlust westchnął ciężko i odparł, nagle dziwnie skrępowany:

- Wiesz… nie doświadczyłem tego, ale… - Odwrócił wzrok. - Jakiś czas temu moi rodzice wrócili na naszą planetę i… Nie widziałem ich już od kilku lat, może nigdy nie wrócą?… Ok, jestem dorosły, ale… - Mocno zacisnął pięść.

Z jednej strony byli cudownymi rodzicami, a z drugiej… teraz mnie zostawili i… Co gorsze? - zapytał gorzko. - Dobrzy rodzice daleko, czy zła matka…? - Przerwał nagle i zasłonił sobie usta dłonią. - Przepraszam, ja…

Ale Jack tylko pokręcił głową. Nie gniewał się.

- Nie, masz rację, ona JEST zła, często też tak o niej myślę. Bardzo mi przykro z powodu twoich rodziców.

Wanderlust jedynie skinął głową i znów milczeli.

Ale w pewnej chwili… Wanderlust spojrzał na niego tak jakoś… Jack nie umiał tego opisać. Pochylił się w jego stronę i…

Chwilę potem całowali się gwałtownie. Wanderlust popchnął go delikatnie na plecy. Jack czuł jego ciepłe ciało nad sobą i czuł, że zaczyna wariować.

Nigdy z nikim nie był, jakoś nigdy nawet nie umiał sobie tego wyobrazić. Gdy był nastolatkiem odkrył swoją orientację, ale… co z tego?

Po pierwsze, bał się, że ludzie tego nie zaakceptują. Po drugie… nawet jeśli, to jego matka… Bał się, że będzie chciała wykorzystać tego kogoś do swoich celów i – jak widać – miał rację.

Ale teraz nie był w stanie myśleć o niczym. Wanderlust był tak cudowny. Sunął dłońmi po jego ciele… Poczuł, że ma erekcję.

Chciał go tylko całować i całować, na nic nie zwracał uwagi, ale wtedy poczuł, że Wanderlust próbuje uwolnić się z jego uścisku. Dlaczego…? Czy zrobił coś źle?

Już miał o to zapytać, ale wtedy usłyszał spokojny, pewny siebie głos Wanderlusta:

- Dzień dobry pani.

W jednej chwili pojął. Dziko usiadł na łóżku i spojrzał w stronę drzwi. Jego matka tam stała. Cholera, przecież mówił Wanderlustowi, że nie powinni tu przychodzić!

Podciągnął kolana pod brodę, by matka niczego nie zauważyła. Czuł, że twarz mu płonie. Co ona teraz zrobi? Zaatakuje go? Zachował się jak idiota!

Ale Wanderlust nie był zupełnie speszony. Pewność siebie nadal od niego biła, jak zawsze. Wstał z łóżka, podszedł do niej i wyciągnął rękę.

- Przepraszam, że wpadłem tu bez zapowiedzi, mam nadzieję, że w niczym nie przeszkadzam!

Wtedy stało się coś, czego zupełnie się nie spodziewał: matka skrzywiła się z obrzydzeniem, wymruczała kilka obrzydliwych słów w ich stronę i… wyszła.

Jack wytrzeszczył oczy. To było nieprawdopodobne! Czy Wanderlust ma jakieś magiczne zdolności wpływania pozytywnie na ludzi? Nie mógł się ruszyć, ani nawet odezwać, ale gdy tylko zamknęły się drzwi… Wanderlust padł na łóżko i zaczął się głośno śmiać.

- Eee tam, Jack, nic się nie stało! - powiedział do niego radośnie, nadal się śmiejąc.

Ale on nie widział tego w ten sam sposób. Właśnie miał otworzyć usta i powiedzieć: „Przestań się śmiać, ona to usłyszy i się wkurzy!”, ale nie zdążył, bo Wanderlust złapał go za ramię i także popchnął na łóżko.

Obaj jak idioci leżeli na plecach, Jack spojrzał na roześmianą, zaczerwienioną twarz Wanderlusta i… także zaczął się śmiać. Głośno, szczerze. Kiedy ostatni raz tak się śmiał? Jako dziecko? A może nigdy?…

Wanderlust bez wątpienia miał na niego dobry wpływ.

*

Od tamtej chwili minął tydzień. Pewnego dnia Wanderlust dotrzymał słowa. Spotkali się z Brezzianą, Mihaly i Sarą. To były naprawdę cudowne chwile i Jack po raz pierwszy w życiu poczuł, że ma prawdziwych przyjaciół, którzy nie oceniają go za poczynania jego matki.

Jego związek z Wanderlustem także trwał, co wciąż wydawało mu się nieprawdopodobne.

Był wieczór. Jack siedział samotnie w swojej sypialni i rozmyślał.

Był dzieckiem, gdy odkrył okrucieństwo swojej matki. Odruchowo dotknął policzka, gdy przypomniał sobie ten dzień, gdy uderzyła go po raz pierwszy.

Już wtedy kochał tańczyć i robił to, gdy tylko miał wolną chwilę. Właściwie nie krył się z tym, jednak pewnego dnia matka weszła do jego pokoju bez pukania (jak robiła to zawsze) i zaczęła z niego drwić.

To zabolało. Pomyślał wtedy, że ona po prostu nie lubi tańca. Ale mylił się.

Jakiś czas potem był na strychu w ich domu. Szukał czegoś, sam już nie pamiętał, czego. I wtedy znalazł to: medal, który jego matka dostała za taniec w balecie.

Pomyślał wtedy naiwnie, że oto wszystko się między nimi naprawi: w końcu łączy ich pasja do tańca, prawda? Ona wtedy weszła na strych, a on już miał powiedzieć: „Cieszę się mamo, że ty też lubisz tańczyć!”, ale nie zdążył. Podeszła do niego, spojrzała z obrzydzeniem na medal w jego ręce i wysyczała: „Nigdy więcej nie dotykaj moich rzeczy!”. A potem uderzyła go w twarz.

Niewiele pamiętał z tamtej chwili, tak bardzo był zaskoczony, że jego mama… Uciekł do siebie i długo płakał na łóżku. Potem minęły lata, podczas których biła go, gdy uznała, że coś zrobił nie tak. A według niej zawsze robił coś źle.

To skończyło się pewnego dnia, gdy był nastolatkiem. Matka znów zamachnęła się, by go uderzyć, nie pamiętał nawet, z jakiego powodu. Poczuł, że dłużej tego nie zniesie. Moc, której nigdy wcześniej nie poczuł wybuchnęła w nim, uderzając matkę.

Zamarł z przerażenia. Zaatakował własną matkę! Stał tam przez chwilę z otwartymi ustami, czekając, aż stanie się coś bardzo, bardzo strasznego. Czy matka teraz wygoni go z domu? Zaatakuje? Ale ona bez słowa odwróciła się i wyszła z pokoju. Długo nie mógł dojść do siebie, ale stało się wtedy coś, czego się nie spodziewał: ona już nigdy więcej go nie tknęła.

Jack często rozmyślał o sobie i matce. Tamtego dnia obudziły się w nim magiczne moce, które po niej odziedziczył. Jednak z wyglądu nie byli do siebie zbyt podobni.

*

Kilka dni później znów wybrał się na spacer. Długo spacerował i właśnie miał wracać. Ale wtedy ktoś go zaczepił, lecz tym razem nie był to Wanderlust. Przed nim pojawił się jakiś mężczyzna starszy od niego. Jack próbował bez słowa go wyminąć, ale ten znów zagrodził mu drogę. Jack zaklął w myślach. Nie miał teraz ochoty na jakieś durne zabawy.

Wtedy ten mężczyzna odezwał się.

- Chcę z tobą chwilę porozmawiać.

Jack poczuł, że nie będzie dłużej udawał miłego.

- A ja nie chcę – powiedział i chciał go wyminąć, ale wtedy… mężczyzna złapał go za ramię. W jednej chwili się w nim zagotowało. Nie pozwoli się tak traktować! Ale zanim zdążył użyć magii, usłyszał coś, co całkiem go zmroziło.

- Jestem twoim ojcem.

W pierwszy odruchu chciał go wyśmiać i odejść, ale… zamiast tego zamarł z otwartymi ustami.

Temat jego ojca był zawsze w domu tematem zakazanym. Tak samo zresztą jak taniec. Nic nie wiedział o ojcu, choć – paradoksalnie – jego matka mówiła o nim bardzo wiele. Lecz zawsze jedynie zdania typu: „To był potwór”, „Był okropnym człowiekiem!”. A Jack w końcu dał za wygraną.

Jack odsunął się o krok, by lepiej przyjrzeć się mężczyźnie przed sobą. Mężczyzna przed nim miał półdługie, zielone włosy, bladą skórę i ciemne oczy. Coś w jego twarzy… Jack zawsze ubolewał, że nie jest zupełnie podobny do matki, a teraz… Z trudem łapał oddech. Nie, musi się uspokoić. Ok, ten facet jest do niego dość podobny, wiek też by się zgadzał, ale to jeszcze nic nie…

- Udowodnij – wysyczał. Musi się uspokoić. Każdy mógł mu to powiedzieć, wystarczyło, że go znał i wiedział, że nie znał swojego ojca. Tylko po co? Może ktoś chciał coś mu zrobić, by zemścić się na jego matce? Cóż, łatwo umiał sobie wyobrazić, że zalazła komuś za skórę…

Mężczyzna zaśmiał się. Nie wydawał się być zupełnie spięty tak przełomową dla siebie chwilą. Może naprawdę kłamał?

- Cóż mogę powiedzieć…? Twoja matka nazywa się Night Swan, byliśmy parą przez jakiś czas, jednak trzydzieści jeden lat temu… - Przez jego twarz przebiegł cień. - Pokłóciliśmy się, a ona nie chciała więcej mnie znać. Zawsze… miała mocny charakter. - Nagle spojrzał Jackowi w oczy. - Jednak nie miałem pojęcia o dziecku.

Kilka miesięcy temu wróciłem do tego miasta. Ktoś wspomniał, że Night Swan ma syna. Kilka razy… śledziłem cię, chciałem dowiedzieć się, czy to możliwe, żeby… - Odetchnął ciężko. - I uderzyło mnie to. Twój wiek, wygląd…

Jack z trudem oddychał. Nie, nie zniesie tego! Przez tyle lat marzył o tym dniu, ale teraz poczuł, że to dla niego za wiele.

- Nie wiem… daj mi czas, może się z tobą skontaktuję… - Zdołał z siebie wydusić i ruszył przed siebie. Mężczyzna już go nie zatrzymywał. Po chwili jeszcze krzyknął za nim.

- Nazywam się Cygnus! Powiedz jej to i zobacz jak zareaguje!

Zdyszany wpadł do domu, jakby ktoś go gonił. Jeszcze chwilę temu czuł, że musi zamknąć się sam w swoim pokoju, by się uspokoić, ale nagle zmienił zdanie. Matka stała w kuchni, a on czuł, że musi natychmiast to wyjaśnić. Podszedł do niej szybko, czuł złość.

- Czemu się tak nienormalnie zachowujesz? - zapytała z przyganą, a on poczuł tylko lekkie ukłucie bólu. Przywykł do tego.

- Poznałem mojego ojca – odparł dobitnie, choć nadal nie miał pewności, czy to nie kłamstwo.

Przez sekundę wydawało mu się, że widzi strach w jej oczach, ale zaraz potem się uspokoiła i zaśmiała zimno:

- To niemożliwe!

- Nie wziąłem się z powietrza. Czy mój ojciec nie żyje, skoro tak mówisz? - Starał się zachować spokój.

Matka prychnęła.

- Nie mam pojęcia – odparła niedbale.

- Więc to możliwe. - Spojrzał jej w oczy, by niczego nie przegapić. Serce waliło mu mocno. - Mój ojciec ma na imię Cygnus, prawda?

Matka gwałtownie odetchnęła, a on nie potrzebował już żadnego więcej dowodu. Właśnie miał odwrócić się i wyjść, nagle dziwnie spokojny, ale ona znów się zamachnęła.

- Nie masz prawa o nim mówić! To zły człowiek. Więcej się z nim nie spotkasz!

Był zbyt zszokowany, że oto jego matka znów podniosła na niego rękę. Po kilkunastu latach. Jednak magia sama zadziałała i obroniła go. Spojrzał tylko na matkę, która oddychała ciężko, zaskoczona i poszedł do swojego pokoju.

Rzucił się na łóżko i rozpłakał. Czemu on dalej to znosi?…

A jego ojciec?... Czy jeśli jego matka była zła, to czy to znaczyło, że ojciec był dobry i dlatego ona go porzuciła? A może nie… Może oboje byli źli, tylko pokłócili się o coś i ona miała go dość? Mocno zacisnął pięści. Powinien znów się z nim spotkać, czy to zły pomysł?

Niemal dostał zawału, gdy nagle zobaczył za oknem twarz Wanderlusta.

- Przepraszam. - Zaśmiał się. - Wiem, że to niegrzeczne, ale gdybym wszedł drzwiami, to twoja matka znów byłaby zła.

Jack szybko odwrócił głowę. Nie chciał, by jego chłopak widział jego łzy. Ale to nic nie dało.

- Ej, Jack! Co się stało? - krzyknął i nieruchomo lewitował w stronę okna a potem przeszedł przez nie, gdy Jack mu otworzył.

- Nic mi nie jest – odpowiedział bez przekonania.

Wanderlust westchnął i kucnął przed nim.

- Możesz mi powiedzieć…

Dotknął jego policzka, a Jack poczuł emanujące od niego ciepło.

- Ona, prawda? - szepnął.

Jack skrzywił się. Jasne, to było oczywiste…

- Nie tylko ona. Ja… poznałem dziś swojego ojca i…

- Co?! - przerwał mu Wanderlust. - To super, nie?!

Jack westchnął i opowiedział mu wszystko. Nie planował mówić tylko o agresji matki, ale gdy doszedł do tego fragmentu odruchowo dotknął policzka, który aż nazbyt dobrze pamiętał lata bicia…

- UDERZYŁA CIĘ?! - ryknął.

Jack drgnął. Nie chciał, by tu wpadła…

- Nie… obroniłem się. Proszę, nie mówmy już o tym, ok?… - powiedział słabo.

- Czyli… to nie był pierwszy raz?!

Jack zacisnął usta. Nie miał sił na tę rozmowę.

- Proszę…

Ale Wanderlusta nie dało się już zatrzymać. Złapał go mocno za ręce i krzyknął:

- Proszę, kochanie… Zamieszkaj u mnie! - Wanderlust zapalił się do tego pomysłu. - Mieszkam sam, wiesz i… Jeśli nie jesteś jeszcze gotów na poważny związek, to… możemy mieszkać razem jako przyjaciele, ale błagam… ona jest narcyzem, w końcu cię wykończy, a ja na to nie pozwolę!

Jack milczał, całkowicie zaskoczony. Nie spodziewał się takich słów… Ale Wanderlust znał na niego sposób… Pochylił się w jego stronę i pocałował go. Gdy Jack poczuł na sobie jego miękkie, ciepłe usta nie był w stanie się już upierać…

- Ja… Dobrze. Powiem jej zaraz o tym i…

- NAPRAWDĘ?! -przerwał mu Wanderlust, śmiejąc się dziko. - Naprawdę?!

Jack również lekko się uśmiechnął. Jego radość mu się udzielała. Skinął poważnie głową i wstał, wymijając go.

- Pójdę z tobą! - powiedział od razu Wanderlust. - Jeszcze coś ci zrobi!

Jack pokręcił w milczeniu głową.

- Nie… sam to załatwię. Nie bój się, nic mi nie będzie.

Poszedł szybko w stronę jej sypialni, bojąc się, że straci odwagę.

Zastukał, choć ona nigdy tego nie robiła i wszedł. Spojrzał w jej zimne oczy i nabrał powietrza w płuca.

- Wyprowadzam się. Do Wanderlusta… tego mężczyzny, z którym mnie widziałaś – powiedział spokojnie, choć serce niemal wyskoczyło mu z piersi.

Patrzył w jej oczy, a ona przez długi czas zupełnie nie zareagowała, jakby te słowa do niej nie dotarły. W końcu otworzyła usta i powiedziała:

- Nie! Jack, nie chcę zostać sama. Nie rób mi tego!

Był tak zaskoczony, że nawet nie zamknął ust. Spodziewał się wszystkiego. Że go zaatakuje, zamknie, by nie wyszedł, zignoruje, powie: „świetnie, w końcu się ciebie pozbędę!”, ale nie tego… Jakby… jakby ona naprawdę go kochała? Ta, u której największe pokłady miłości widać było wtedy, gdy go nie biła…

Poczuł łzy w oczach. Marzył o tym, by powiedzieć „nigdy cię nie zostawię, mamo!”, ale wiedział, że nie może. Że to tylko od niej zależy, czy stracą kontakt na zawsze, czy matka się zmieni i wtedy staną się kochającą rodziną i będę się często odwiedzać. Czy to w ogóle było możliwe…?

- Nie, mamo. Wychodzę… - powiedział łamiącym się głosem i znów ruszył do swojego pokoju, by się spakować.

Miał całą twarz mokrą od łez, gdy znów patrzył na swojego chłopaka. W milczeniu zaczęli wpychać jego rzeczy do walizki. Jack nie umiał opisać, co czuje. To tak, jakby nic już nie czuł. Szybko otarł twarz.

Ale to nieważne. Wanderlust pomoże mu przez to przejść.


KONIEC

(6 str.)

23:25, 22.12.23




środa, 9 sierpnia 2023

Co zrobić dalej?...

Michael i Zed lecieli razem prywatnym samolotem. Michael wciąż czuł się dziwnie ze swoim nowo odkrytym uczuciem do Zeda. Czy to miało jakikolwiek sens? Czy Gunner nie dorwie ich wszędzie, gdziekolwiek uciekną? I czy Zed nie zmieni nagle zdania, nie uzna, że jego stare życie – choć bolesne – jest wygodne i paradoksalnie bezpieczniejsze?

Michael westchnął ciężko i skulił się na wygodnym fotelu skradzionego samolotu. Samolotu Gunnera. Z wyjątkiem nich i pilota Zeda nie było tu nikogo.

Zed, który także milczał od dłuższej chwili, odwrócił twarz w jego stronę, słysząc westchnięcie Michaela.

- Boisz się? - zapytał delikatnie, bez krztyny drwiącego tonu, co było dla niego tak częste.

Michael milczał przez chwilę. Czy miało sens zaprzeczać? Po co?

- Tak, oczywiście – odparł dość szybko. - Nie wiem, czy powinieneś tak ryzykować.

Zed również westchnął, a Michael zobaczył w jego oczach rezygnację i nie podobało mu się to. Czy to była wina jego słów?

- Ty rób co chcesz, możesz jeszcze uciec, może ci się uda, ale ja… nie. Nie zrobię tego.

Michael poczuł wyrzuty sumienia. Sam namawiał go tyle razy do zmiany swojego życia, a teraz…

Pocałował go szybko w usta. Przez chwilę zatracił się w ich słodkim smaku. Tak dawno całował kogoś po raz ostatni…

- Przepraszam, nie będę już tak mówił.

Ale Zed tylko wzruszył ramionami. Wydawał się być całkowicie pogrążony w myślach. Nagle odezwał się odległym głosem. Michael kątem oka zauważył, że przelatują nagle nad jakimś dużym jeziorem. Zagapił się na jego powierzchnię.

- Chcesz poznać tę historię? - zapytał, także patrząc przez okno. Podciągnął jedno kolano pod brodę i w tej chwili wydawał się być jeszcze młodszy niż zwykle. Micheal zadrżał mimowolnie. - Historię z nim związaną?

Michael poczuł dreszcze na plecach. Czy chciał? Niby znał ją w zarysie, ale… Tak, bał się, jednak musiał wiedzieć. Szybko skinął głową, ale Zed nadal patrzył przez okno, więc powiedział:

- Chcę.

Zed również skinął głową a potem zaczął szybko mówić, jakby sam bał się swoich słów. A może tylko on to tak interpretował?…

- Jeśli czekasz na jakąś dramatyczną historię w stylu „przymierałem głodem, moi rodzice zostali zabici i nie miałem innego wyboru” to się grubo rozczarujesz.

Michael otworzył usta, by coś odpowiedzieć, ale zaraz znów je zamknął. Sam nie wiedział, czego się spodziewać, ale może Zed miał rację? Czy podświadomie czekał na jakiś dramat, by móc w swojej głowie usprawiedliwić postępowanie Zeda? Nie był tego pewien, ale i tak zganił się za to w myślach. Na zapas.

- Miałem dziewiętnaście lat, moi rodzice żyli. Zacząłem wtedy własne życie, zależało mi na pieniądzach, nie miałem żadnego pomysłu, co chcę robić. Pewnego dnia zobaczyłem informację w gazecie „Sławny bogacz szuka chłopca do towarzystwa”. - Zed zaśmiał się krótko i z jakiegoś powodu ten śmiech zmroził Michaela.

Serce mi wtedy przyspieszyło. Szybko odnalazłem właściwą stronę i zobaczyłem TO nazwisko. Jeden z największych bogaczy na świecie. Słyszałem o nim, każdy słyszał. Pomyślałem: „Czemu nie, może mi się uda?”.

Nie byłem głupi, nie liczyłem na jakiś słodki romans, czy coś w tym stylu. Dobrze wiedziałem, że to tylko praca i było mi to obojętne. Wiedziałem, że pieniądze mi się przydadzą.

Mieściłem się w granicach wieku podanego w ogłoszeniu. Dobrze wiedziałem, że nie jestem brzydki. - Uśmiechnął się drapieżnie. - Poszedłem. Rodzice nic o tym nie wiedzieli.

Może to dziwne, ale udało mi się. Byłem tym zaskoczony. Bardzo mu się spodobałem, zakręciło mi się w głowie, gdy podał mi kwotę mojego wynagrodzenia. Nie wahałem się ani chwili.

Spodobał mi się od razu…

- Lubisz otyłych? - Wszedł mu w słowo Michael, zanim zdołał się powstrzymać. Czy to zazdrość przez niego przemawiała?

Zed przez chwilę patrzył na niego z półotwartymi ustami, a potem zaśmiał się delikatnie.

- Wiesz… wtedy byłem całkiem niedoświadczony, nie miałem chyba swojego gustu. Ale tak, uwielbiam jego ciało… - Rzucił mu powłóczyste spojrzenie. - Masz z tym jakiś problem, Michaelu? - dodał słodko.

Michael szybko pokręcił głową, ale nadal o tym myślał. Czy miał coś przeciw? Zed nie powiedział „uwielbiałem”, tylko „uwielbiam”. Ale zacisnął usta i nic już nie dodał.

Jego ciało było tak różne od ciała Gunnera... Więc dlaczego Zed wybrał właśnie jego?

Po chwili ciszy Zed kontynuował.

- Ale co z tego jak wyglądał? Liczą się też inne rzeczy… - Skrzywił się. - Jego obrzydliwy charakter, okrucieństwo i inteligencja, bo to jedynie pozwalało mu bardziej krzywdzić innych. - Odetchnął ciężko, a potem dodał:

Ale wtedy było inaczej… Wierz lub nie, ale pierwsze miesiące były idealne. Był taki… czuły, dobry, delikatny… - Zaśmiał się gorzko. - A ja… choć twierdziłem, że wiem, że „to nie słodki romans” zakochałem się…

Sądzę, że on udawał… Że wiedział, że jeśli się zakocham, to nie będę chciał odejść nie tylko z powodu pieniędzy, ale także z powodu moich uczuć, więc będzie miał mnie w garści…

Pewnego dnia uderzył mnie… - Oddech Zeda był chrapliwy. - A ja… wmówiłem sobie, że to moja wina, że „pewnie zrobiłem coś nie tak”… - Mocno zacisnął pięści, a Michael poczuł ból w sercu, widząc go w takim stanie.

Potem… bił mnie coraz częściej, część z tych blizn zostanie mi na zawsze… - W jego oczach błysnęły łzy, a Zed szybko odwrócił głowę, by to ukryć. - Wciąż mówiłem sobie, że on mnie kocha… On zawsze bił mnie, gdy wpadał we wściekłość, a ja wmówiłem sobie, że… to nie jego wina, bo on… - Zed musiał na chwilę przerwać opowieść, bo nie był w stanie mówić. Michael patrzył na niego tępo, czując coraz większe pragnienie, by zabić Gunnera.

W końcu odetchnął głęboko i kontynuował:

Bo on po prostu nie panuje nad sobą, jest taki biedny i pewnie bardzo cierpi, gdy mnie krzywdzi. Ale… pewnego dnia powiedziałem mu z płaczem, że odejdę, bo dłużej tego nie zniosę, po tym, jak znów mnie pobił, a on… odparł spokojnie, że dobrze, że… „teraz nie będzie już bił mnie po twarzy…” Rozumiesz?! - ryknął nagle do Michaela, aż ten podskoczył.

Ten skurwiel oświadczył, że nie będzie mnie bił po twarzy a nie że całkiem przestanie… I dotrzymał słowa… w takich chwilach jego oczy były tak bardzo spokojne… jakby wszystko sobie kalkulował i… wtedy zrozumiałem, że nie mogę dalej bredzić, że on nie robi mi tego świadomie…

To była najtrudniejsza chwila. Zacząłem się zastanawiać, co mi zrobi, gdy ucieknę. Czy może przeczekać… Ile czasu minie, nim stanę się dla niego za stary? Czy to wytrzymam? Myślałem. Ale wtedy poznałem ciebie i… wciąż mówiłeś, że mogę żyć inaczej i… chyba w to w końcu uwierzyłem.

Nagle uśmiechnął się szeroko, choć jeszcze chwilę temu płakał. W jednej chwili usiadł okrakiem na Michaelu i zaczął się rozbierać.

- No, chodź… - wymruczał mu uwodzicielsko do ucha, a Michael poczuł dreszcze przyjemności na całym ciele. - Chcę w końcu dowiedzieć się, jaki jesteś.

Michael także bardzo tego pragnął, ale…

- Pilot – mruknął spiętym głosem.

Zed uśmiechnął się głośno.

- Och, daj spokój! Gunner czasem kazał mu lecieć przed siebie tylko po to, by móc mnie po drodze pieprzyć na pokładzie. - Roześmiał się beztrosko. - Wierz mi, ten facet nigdy nie reagował.

Michael nie miał znów ochoty słuchać o tym, co obaj robili, ale zdołał się uspokoić i dodał tylko:

- Więc… nie chcę, by się przez nas rozbił. A… on się nie wścieknie, bo… przecież ja nie jestem Gunnerem, więc…

Zed zaśmiał się w odpowiedzi. Uwodzicielsko wił się na jego kolanach, a Michael czuł, że już dłużej nie jest w stanie panować nad samym sobą.

- Jesteś strasznym nudziarzem, staruchu… - burknął urażony Zed i zszedł z jego kolan, ubierając się. - Założę się, że nigdy nawet nie byłeś z facetem, co?

Michael przez chwilę starał się uspokoić rozpalone ciało, aż w końcu odparł.

- Mylisz się, Zed. Ja… Byłem kiedyś z pewną kobietą i mężczyzną… w związku.

Zed wytrzeszczył oczy.

- W sensie… we trójkę?

Michael uśmiechnął się z satysfakcją, że zdołał go czymś zaskoczyć i skinął głową.

- Tak.

Zed poklepał go po ramieniu i usiadł na swoim fotelu.

- No, no, no… Ok, szanuję. - Puścił do niego oko. 

W końcu Michael uznał, że nie chce się więcej powstrzymywać, nie chce też znów zobaczyć rozczarowania w oczach Zeda.

Uśmiechnął się szelmowsko i ponownie posadził go sobie na kolanach. Zed w zaskoczeniu otworzył usta, jednak już po krótkiej chwili odzyskał rezon. Uśmiechnął się szeroko i szepnął mu do ucha:

- To co, Michael, jednak nie jesteś takim nudziarzem? - Ugryzł go w ucho.

Michael jęknął cicho w odpowiedzi i szybko zaczął zdejmować z Zeda ubrania.

W pewnej chwili poczuł, że dłużej nie zdoła się powstrzymywać. Krzyknął głośno, nie zważając na pilota. Z trudem łapał oddech, gdy… Zed zszedł z niego i zaczął się ubierać.

- Co… co ty robisz? - jęknął.

Zed usiadł spokojnie obok niego, jakby nie rozumiejąc jego pytania.

- No przecież skończyłeś, nie?

Michael poczuł ścisk w żołądku. Miał nadzieję, że źle interpretuje słowa Zeda.

- Taak… Ale ty nie, więc?… - powiedział, gestem zapraszając go, by ponownie się zbliżył.

Zed nadal się nie poruszył. Wzruszył tylko ramionami.

- Och, doprawdy? - powiedział ironicznie. - A jakie to ma znaczenie? I tak było mi przyjemnie. Jesteś genialny, Michael.

Michael zacisnął mocno szczękę. Więc chyba właściwie się domyślił… Czyżby Gunner zawsze dbał jedynie o swoją przyjemność i Zed nawet teraz nie umiał pozbyć się tego zwyczaju?

Ale nie chciał o nim wspominać… Zdeterminowany zbliżył się do Zeda. Nie pozwoli, by to się tak skończyło…

Pochylił się nad ciałem Zeda.

- A ja jeszcze nie skończyłem… - Uśmiechnął się do niego, a Zed tym razem nie protestował.

W końcu, obaj zasapani, usiedli obok siebie. Tak jak mówił Zed, pilot nadal spokojnie zajmował się swoją pracą.

Nagle w głowie Michaela pojawiła się okropna myśl: a co jeśli pilot jest wierny Gunnerowi i tylko udaje, że spełnia rozkazy Zeda? A może właśnie teraz zabiera ich na spotkanie z nim, spotkanie, które sam zaplanował…?

Nie, musi się uspokoić, przestać tak czarno myśleć, bo inaczej obaj wkrótce oszaleją… Odetchnął głęboko, choć nadal nie czuł się najlepiej.

Nagle Zed uśmiechnął się szeroko i powiedział:

- Wiesz… mam tyle kasy, że… wystarczyłoby mi na kilka żyć… Mam je na własnym koncie, Gunner nie może mi ich zabrać… Sam nie wiem, co jest bardziej prawdopodobne: to, że jednak kochał mnie na swój chory sposób, czy… to, że dał się mi wykiwać i nie zabezpieczył konta na wypadek mojej ucieczki, ale… to i tak nieistotne.

Nagle posmutniał i odwrócił wzrok od Michaela.

- Jak myślisz?… Co on teraz zrobi? Będzie mnie ścigał do utraty tchu, czy… oleje, może już olał? Może już jest w gazecie kolejne ogłoszenie, co? - Pochylił się nisko na fotelu. - Nie chcę… by skrzywdził kolejnego dzieciaka, niby jak miałbym tego kogoś ostrzec, co? No chyba, że on… że to naprawdę była tylko moja wina i… i on nikogo innego nie będzie bił, może tego nowego naprawdę pokocha i… - Rozpłakał się, a Michael, zaskoczony tym, objął go mocno i całował jego włosy.

- Cicho, cicho… - pocieszał go, choć z trudem panował nad sobą.

Bał się, obaj się bali. Może i mieli pieniądze, ale… czy to wystarczy? Czy zdołają gdziekolwiek ukryć się przed kimś tak wpływowym i przebiegłym jak Gunner? Czy będą jedynie uciekać, aż pewnego dnia zostaną złapani…?

Michael zerknął przez szybę, nadal tuląc do siebie płaczącego Zeda. Czy to szaleństwo ma jakikolwiek sens?… Nie wiedział.


KONIEC

9.8.23, 23:36

(4 str.)

czwartek, 6 lipca 2023

Inna perspektywa

Emma czuła jak mocno kręci się jej w głowie, gdy szła. Słowa Willa wciąż krążyły jej po głowie… „To ty nie wiesz, czym zajmuje się twój Charles?”. Mocno zacisnęła pięści, przyspieszając. Oczywiście, że wiedziała! Był lekarzem, do cholery. On pewnie znów coś sobie ubzdurał, by pisać te swoje sztuki…

Dotarła do zamku i poszła prosto do pokoju Charlesa. Ze złością wparowała do środka, nie pukając. Wtedy dopiero pomyślała, że on zawsze spał rano… Bo całą noc „zajmował się pacjentami”. Czy to możliwe, że pacjenci oznaczają…?

Stanęła na środku pokoju, zakłopotana. Charles spał. Wyglądał tak słodko… Nagle otworzył oczy i uśmiechnął się lekko.

- Emma?… Super, że jesteś, choć jestem bardzo zmęczony…

Emma zacisnęła zęby. Ten jego delikatny głos, miękkie rysy twarzy. Był piękny, idealny. Ale nie może dać się teraz temu opętać…

Podeszła do niego szybko i krzyknęła:

- Kiedy planowałeś mi powiedzieć?! O swoim prawdziwym zawodzie!

Oczy Charlesa rozszerzyły się, ale szybko odpowiedział:

- Nie „prawdziwym”. Ja po prostu mam dwa zawody.

Ze złością usiadła na krześle obok łóżka. Charles także usiadł.

- Wy wszyscy jesteście nienormalni! Vlad z jego kontrolowaniem umysłów ludzi, Faust z eksperymentowaniem na ludziach i ty…! - krzyknęła. Łzy spływały jej po twarzy.

I nagle Charles, który zawsze był pełen dobroci i spokoju, krzyknął z twarzą wykrzywioną złością:

- Jeśli ty porównujesz eksperymenty na ludziach i wykopywanie ciał z grobów do bycia prostytutką, to ty jesteś nienormalna a nie my!

Emma w zaskoczeniu otworzyła usta. Jego słowa odbijały się echem w jej głowie. „Nienormalna”… On miał rację. Charles nikogo do niczego nie zmuszał…

Właśnie planowała otworzyć usta, by mu to powiedzieć, ale w jednej chwili zmieniła zdanie. Gwałtownie rzuciła się w stronę łóżka i mocno go pocałowała. Usiadła na nim okrakiem i zaczęła zdejmować z siebie ubranie. Dotychczas jedynie się całowali. Jęknęła głucho, gdy on także ją pocałował i mocno przycisnął do siebie.

- Przepraszam… - zdołała jedynie z siebie wydusić między pocałunkami. - Miałeś spać…

Charles zaśmiał się jej w usta i odpowiedział:

- Dla ciebie znajdę siły…

W końcu położyli się obok siebie ciężko oddychając. Emma mocno go objęła i przymknęła oczy. Czuła się taka radosna i szczęśliwa… O co ona jeszcze przed chwilą robiła awantury…?

- Kocham cię, Charles… - szepnęła.

Zaśmiał się słodko i odparł:

- Nie. To ja cię kocham najmocniej na świecie.

- Czemu wcześniej tego nie robiliśmy? - zapytała.

Charles westchnął.

- Bo nie chciałem cię do niczego zmuszać. Chciałem, by to była tylko twoja decyzja.

- Więc dziś też tam byłeś? W dzielnicy czerwonych latarni?

Skinął głową.

- I jak było? - zerknęła na niego.

- Cudownie jak zawsze. To zawód moich marzeń. - Uśmiechnął się szeroko.

- Jak to się zaczęło, opowiesz mi?

Posmutniał, a Emma pogłaskała go po ramieniu.

- Za życia byłem… katem – powiedział pełnym bólu głosem. - To był najgorszy zawód na świecie! Chciałem dawać ludziom radość a nie śmierć… Ale ja sobie tego nie wybrałem. Zostałem do tego zmuszony, nie umiem zliczyć, ile osób w życiu zabiłem… - Przerwał i zaszlochał.

I choć to ludzie chcieli, bym dla nich zabijał, to… I tak mnie nienawidzili, byłem dla nich potworem, gardzili mną, unikali, wyzywali… - Westchnął i spojrzał na nią. - Wprawdzie mój obecny zawód też nie jest zbyt poważany, ale i tak jest o wiele lepiej.

Byłem całkiem sam, całe życie. Nigdy nikogo nie miałem, przyjaciół, ukochanej osoby… Miałem w sobie tak wiele miłości i nie mogłem jej nikomu dać…

Potem umarłem i… pojawił się pan Vlad. Zostałem wskrzeszony i… Faust zajął się swoimi eksperymentami a ja zacząłem myśleć, CO chcę teraz robić. Zdecydowałem się niemal od razu. Poszedłem do mojego obecnego alfonsa. - Zaśmiał się nagle. - I powiedziałem mu, że jestem dziewicą, a on odparł: „Taa… jasne, każdy tak mówi”. Ale na pieniądzach mi nie zależało, mam wszystko, czego mi trzeba u pana Vlada.

- I co zrobiłeś? - Zaśmiała się Emma. Nagle poczuła się tak lekko…

- Nic. Jakaś kobieta dostała moje dziewictwo po promocyjnej cenie i tyle. Po jakimś czasie alfons powiedział do mnie: „Wiesz co? Ty chyba naprawdę nie kłamałeś! Ludzie mówią mi, jaki jesteś nieporadny! Ale słyszałem, że szybko się uczysz, tak trzymaj!” - Wzruszył ramionami.

A tamta kobieta też mi nie uwierzyła. Ale już więcej jej nie spotkałem. Zwykle widzę tych ludzi tylko raz, to duże miasto, jest tu wielu turystów.

- A zawsze… wszystko jest dobrze? - zapytała.

Skrzywił się lekko i odparł:

- Pewnego dnia przyszedł do mnie pewien facet i…

Emma zmarszczyła brwi. Nie miała pojęcia, że Charles spotyka się także z mężczyznami.

- Facet?

- Tak. Wiesz… głównie to są kobiety, ale nie tylko. No i on… był agresywny.

Emma poczuła ścisk w żołądku. Tego się bała.

- Szeptał mi wciąż do ucha wyzwiska i był bardzo gwałtowny, ale…

- Trzeba było coś z tym zrobić, Charles! - zaprotestowała.

- Ale po chwili doszedłem do wniosku, że jego zachowanie jest podniecające, więc…

Emma mocno zacisnęła usta. Bała się o niego...

- Czasem też ktoś się na nas wścieka i na przykład rzuca czymś w szybę… Widziałaś jak wygląda dzielnica czerwonych latarni?

Skinęła głową. Widziała, choć jedynie na zdjęciach.

- Ale to też bzdura, zresztą traktują tak nie tylko mnie! - dodał, a Emma nie słyszała smutku w jego głosie. - Chciałbym, żebyś mnie tam kiedyś odwiedziła, to byłoby cholernie podniecające!

Emma uśmiechnęła się. Tak, ona też tak uważała. Ale nagle Charles dodał z wahaniem:

- Ale może lepiej, gdybyś nie mówiła, że jesteśmy razem… lepiej, żebyś udawała moją klientkę.

- Dlaczego?

- Bo… nie chcę, by ktoś coś ci zrobił, gdyby się dowiedział, że spotykasz się z „kimś takim”.

- Nie mów tak! - zaprotestowała.

Charles westchnął.

- Słuchaj… ja tak nie myślę, ale różni ludzie się zdarzają.

Skinęła głową. Ciekawe, co powiedziałby na to le Comte? Może uznałby, że oszalała? Ale ona i tak chciała tego doświadczyć.

*

Charles w końcu położył się spać, a kolejnego dnia znów rozmawiali.

- A czemu używałeś słowa „pacjenci”? Dla mojego użytku? - zapytała po chwili milczenia.

Pokręcił głową.

- To nie był mój pomysł. Tak naprawdę pan Vlad i Faust niezbyt… lubią mój zawód, więc oni też zaczęli tak mówić. Wymyślił to Faust. Powiedział któregoś razu, bym mówił, że idę do „pacjentów” i wyjaśnił, że dzięki temu inni nie będą na mnie źle patrzeć i…

- Czemu mi nie powiedziałeś? - zapytała delikatnie.

Westchnął.

- Bo… sama widziałaś jak zareagowałaś… Nie chciałem cię stracić. Nigdy nikogo wcześniej nie kochałem, wiesz?

W odpowiedzi pogłaskała go po policzku.

- A kto ci powiedział?

- Will – odparła z wahaniem.

Charles zamyślił się.

- Wiesz… nie znamy się zbyt dobrze, on zwykle rozmawia z panem Vladem… Ale może dobrze się stało, że ci powiedział? W końcu jest między nami pełna szczerość.

- A jak myślisz, czemu to powiedział? - zapytała.

- Nie wiem? Może to jakiś jego eksperyment? A może mu na tobie zależy i chciał, byś znała prawdę?

- A jak radzisz sobie z kontaktami z ludźmi jak wampir? - zapytała o coś, co od dawna ją interesowało. - Nie pragniesz ich krwi?

Zaśmiał się.

- Nie. Po pierwsze, piję dużo krwi przed pracą, na wszelki wypadek. Po drugie, jak sama wiesz, pragnienie krwi jest najmocniejsze, gdy się kogoś kocha, a ja do tych ludzi nic nie czuję, a po trzecie… cóż… staram się unikać gryzienia, bo… to mogłoby być kłopotliwe, wiesz jak to działa na ludzi.

Emma tylko pokiwała głową. Tak, to byłoby krępujące… Przypomniała sobie jaką przyjemność dają kły wampira… Poczuła jak robi się jej gorąco na to wspomnienie.

- Pewnego dnia pewna kobieta uparła się, bym ją ugryzł. Kilka razy upierałem się, że nie… ale w końcu jej uległem.

Emma wytrzeszczyła oczy.

- I co? Nie zorientowała się?

- Ugryzłem ją, starając się, by nie zorientowała się, że czuje przyjemność właśnie z tego ugryzienia. Była bardzo zadowolona i poszła sobie. Na szczęście więcej nie wróciła, a inni ludzie nie mieli takich pomysłów. - Uśmiechnął się do niej pogodnie.

*

Jednak odważyła się na wizytę w pracy u Charlesa dopiero po kilku tygodniach. Wcześniej poszła do le Comte’a i opowiedziała mu wszystko: o swoim związku z Charlesem, jego zawodzie i ich szalonym planie na randkę.

Najpierw milczał przez chwilę, jednak w końcu powiedział, że nie będzie jej prawił morałów, bo jest dorosła i sama wie, co jest właściwe. Potem obiecał, że pójdzie razem z nią w tajemnicy, by dyskretnie mieć na nią oko, gdyby coś się wydarzyło. Charles wiedział o wszystkim.

Z mocno bijącym sercem wybrała się wieczorem do dzielnicy czerwonych latarni. Rozglądała się nerwowo wokół, w końcu dostrzegła Charlesa w witrynie. Był niemal nagi, miał na sobie jedynie skórzane seksowne stringi. Wyginał się i uśmiechał do ludzi na ulicy, by ich skusić. Emmie mocno zabiło serce. Był tak cudowny… Wiedział o jej wizycie dzisiaj. Czy także był podekscytowany?

Podeszła jeszcze bliżej, a on mrugnął do niej i przesunął zmysłowo dłonią po swoim udzie. Zadrżała. Stała tak przez chwilę, chłonąc wzrokiem jego piękne ciało, a potem odważyła się wejść do środka. Podeszła do niego i zapłaciła. Charles uśmiechnął się do niej słodko i powiedział:

- Witaj…

Emma uśmiechnęła się w odpowiedzi, podekscytowana udawaniem nieznajomej. Chwilę potem byli już w swoich objęciach…


KONIEC

6.7.23, 23:31

(3 str.)




czwartek, 29 czerwca 2023

Nie mam prawa…

Theo szedł korytarzem, miał dziś zły humor, marzył tylko o tym, by zaszyć się w swoim pokoju i z nikim się już dziś nie widzieć, nawet z Vincem, a może w szczególności z nim…?

W jednej chwili poczuł, że ktoś łapie go za ramię i wciąga do pokoju. Ze złością wyszarpnął się, myśląc, kto ma takie pomysły i wtedy zobaczył przed sobą durną, roześmianą twarz Arthura. Oczywiście, że to on, kto by inny?…

- Spieprzaj – wysyczał.

Arthur zaśmiał się, odchylając głowę do tyłu. Byli w jednym z pustych pokoi w posiadłości.

- A może „pieprz”, a nie „spieprzaj”? - zapytał radośnie.

Theo poczuł jeszcze większą złość. Odwrócił się, by odejść, sycząc:

- Dziś bredzisz jeszcze bardziej niż zwykle.

Był w drzwiach, gdy Arthur go pocałował. Zamachnął się, by dać mu w mordę (cholera, zasłużył sobie na to!), ale jego ciało, któremu całe życie odmawiał cielesnej miłości, wzięło nad nim górę. Zapłonął w jednej chwili, ale zdołał opanować się na tyle, by wyrwać się z objęć Arthura, sapiąc ciężko.

- Orientacja ci się zmieniła? - warknął.

Arthur znów się roześmiał. Miał czerwone policzki.

- Nie, całe życie jest taka sama, to ty niewiele o mnie wiesz.

- Świetnie – syknął. - Wszystkie baby w Paryżu już cię znają i teraz zabierasz się za facetów?

- Nie – odparł radośnie Arthur. - Pomyślałem, że fajnie będzie dorwać kogoś w domu, by nie musieć ciągłe jechać do miasta.

Theo usiadł ciężko na jakiejś kanapie. Nadal nie umiał uspokoić oddechu.

- Masz cały dom facetów. I większość z nich żyje w celibacie.

Arthur wzruszył ramionami.

- Wiem, ale większość z nich nie jest zainteresowana facetami.

Chwilę potem rzucili się na siebie, a Theo nie był już w stanie jasno myśleć. Obaj padli na podłogę, mocno objęci. W tej chwili liczyło się tylko nagie ciało Arthura pod nim…

Arthur nawet w takiej chwili nie przestawał gadać…

- Słuchaj… Wiesz, czemu ty? - zapytał z trudem, gdy ich ciała poruszały się w jednym rytmie. - Bo dobrze wiem o twoich uczuciach do Vince’a…

Theo zamarł na chwilę. Czy miało sens udawać głupiego…? W jednej chwili pękły wszystkie tamy…

- Każdego dnia marzę, by go ostro pieprzyć… - powiedział. Jego głos był ochrypły. Ze złością poruszał mocno biodrami. - Przycisnąć go do podłogi jak teraz ciebie…

Arthur zaśmiał się, słysząc jego słowa.

Wtedy Theo usłyszał zduszony głos za sobą, od strony drzwi. Zamarł, przeczuwając najgorsze… Odwrócił się szybko, nadal nie odsuwając od Arthura i…

W drzwiach stał jego brat. Miał wytrzeszczone oczy i otwarte usta. Pisnął, gdy dostrzegł jego spojrzenie i uciekł korytarzem.

- Kurwa! - ryknął Theo, schodząc z Arthura i szybko się ubierając.

Arthur również wstał z podłogi. Ubrał się i oparł o ścianę, obserwując Theo. Teraz już się nie uśmiechał.

Theo ze złością uderzył pięścią w ścianę, wydając z siebie ryk wściekłości. Tyle lat ukrywał ten obrzydliwy sekret przed Vincem, a teraz…

- Wiedziałeś, że on tu będzie? Zwabiłeś go? To jakiś twój durny żart?! - krzyknął nagle, patrząc płonącymi oczami na Arthura.

Artur wydawał się nie przejmować jego oskarżeniami. Nadal nonszalancko opierał się o ścianę.

- Nie. Skąd miałem wiedzieć? Może usłyszał jak hałasujemy i chciał wiedzieć, co się tu dzieje… - Znów się zaśmiał. - Ok, wiem od lat i w końcu odważyłem się zapytać cię o to, bo byłem ciekaw, ale co innego zapytać ciebie, a co innego dręczyć Vince’a…

Theo odetchnął ciężko i usiadł na fotelu.

- I co? Nie gonisz go?

Theo prychnął.

- Jasne, świetny plan… On nie chce mnie dziś widzieć, może już nigdy?… - dodał boleśnie.

- Daj spokój… za jakiś czas się uspokoi…

Theo spojrzał na Arthura zmęczonym wzrokiem.

- Czemu to zrobiłeś?

- Już mówiłem… - westchnął teatralnie. - Bo miałem na ciebie ochotę, poza tym widziałem jak od lat męczysz się z tym uczuciem i chciałem… żebym mógł przez chwilę pomyśleć o kimś innym. - To co, kontynuujemy? - Uśmiechnął się ironicznie, zakładając dłonie na piersi.

Theo westchnął i odparł, wstając:

- Nie, teraz nie byłbym w stanie… Idę do siebie.

Arthur jedynie skinął głową.

*

Cały dzień siedział sam w pokoju, zbyt przerażony, by choć pójść do kuchni napić się krwi…. Tak cholernie się bał. Ale może tak będzie lepiej? Któryś z nich się wyprowadzi i w końcu obaj będą mniej cierpieć…

A może Arthur z nim ucieknie?… Ze złością zacisnął powieki, leżąc na swoim łóżku. Chyba naprawdę mu odwaliło… Raz miał z nim seks i już będą razem uciekać, chyba teraz jego własne ciało mści się na nim za tyle lat abstynencji seksualnej…

Odwrócił się na bok i podkulił nogi. Może zaśnie i choć na chwilę zapomni o tych cudownych oczach brata…

Następnego dnia usłyszał pukanie do drzwi i ciche słowa:

- To ja, Vince…

Tak bardzo NIE chciał tej rozmowy…

- Proszę… - powiedział głosem wypranym z emocji.

To koniec, tak właśnie straci brata. Vince powie do niego „Nie chcę cię znać po tym, co usłyszałem” i wtedy… No właśnie, co wtedy? Samobójstwo? Bo czy umiał żyć bez niego, bez choćby listów?

Vince usiadł w ciszy na brzegu jego łóżka. Theo nie miał odwagi na niego spojrzeć. Czekał…

Vince odetchnął i zaczął:

- Posłuchaj… chcę, żebyś wiedział, że… Że nie chcę, byś się obwiniał…

Theo wbrew sobie uniósł głowę, wstrzymując oddech. On chyba nie miał na myśli, że…?

- Nie rób mi nadziei… - burknął.

Vince skrzywił się, gdy dostrzegł jego wyraz twarzy i powiedział szybko:

- Nie… ja nie…

Theo poczuł tępy ból w sercu. Oczywiście, że nie… Czyli się nie mylił, ukrywając przed nim prawdę przez tyle lat…

Tym razem Vince unikał spojrzenia brata.

- Chodzi mi o to, że… nie wiem, co sobie pomyślałeś, ale ja NIE chcę cię znienawidzić, zerwać kontaktu, czy cokolwiek… - Skrzywił się i dodał: - No chyba, że ty uznasz, że tak będzie dla ciebie lepiej, ale…

- PRZESTAŃ! - ryknął, zrywając się z łóżka, dłużej już tego nie zniesie… Po co Vince go dręczy?… - Po co tu jesteś? Po co to ciągniesz, chcesz się ze mnie naigrywać, z chorego gościa, który… Lepiej zniknij od razu i… - Z trudem łapał powietrze. - Przecież sam słyszałeś jak mówiłem, że chciałbym cię… - Zamilkł, mocno zaciskając powieki. Nie chciał go dręczyć, cholera, po co znów to powtarza?… Nie był już w stanie jasno myśleć…

Vince skrzywił się.

- Przepraszam… - wyszeptał Theo.

Vince pokręcił głową.

- Nie… chciałem ci tylko powiedzieć, że jesteś wspaniały i… nie chcę, byś mówił o sobie „chory”… Mam gdzieś te zasady, ja po prostu… jestem hetero, ale jestem przekonany, że gdybyś był kobietą, to… chciałbym być z tobą i nie interesowałoby mnie, że inni nazwą to czymś złym! - powiedział z pasją, a Theo uśmiechnął się krzywo.

Jasne, zwykła bezsensowna gadka, by tylko go jakoś pocieszyć, ale jego nie interesowało, że „w alternatywnej rzeczywistości byliby razem”.

- Czemu nigdy mi nie powiedziałeś… przez tyle lat? - zapytał cicho Vince.

Theo prychnął ze złością.

- Bo czułem, że to jedynie uczucie jednostronne i… nie chciałem, by ktokolwiek wiedział, by ludzie mówili, że „ten cudowny Vincent van Gogh ma nienormalnego brata”. Chciałem ci tego wszystkie oszczędzić...

Vince nagle poruszył się niespokojnie i powiedział:

- Wiesz… może to najgorszy moment, by ci powiedzieć… chciałem zrobić to już od jakiegoś czasu, ale nie umiałem. Ja… zakochałem się w Emmie, jesteśmy od niedawna parą.

Słowa Vince’a zawisły w powietrzu. Theo z trudem oddychał, ale zmusił się w końcu do spokoju. Nie zabije tego Psa, choć bardzo go kusiło. Za bardzo kochał brata, by życzyć mu źle.

- Rozumiem. – Tylko tyle był w stanie z siebie wydusić. Nagle przyszło mu do głowy coś, co od dawna nie dawało mu spokoju: - Vince… dlaczego… całe życie byłeś sam, ja… łudziłem się, że to dlatego, że ty też coś do mnie czujesz i czekasz na mój krok.

Vince westchnął i odparł:

- Po prostu nigdy tego nie poczułem, do nikogo i dopiero teraz, po śmierci, zjawiła się ona i…

Theo skinął głową i wyszedł z pokoju. Nie był w stanie dłużej prowadzić tej strasznej dla niego rozmowy.

Złapał się na tym, że stoi pod drzwiami pokoju Arthura. Czuł w sobie taką pustkę i ból, że chciał choć przez chwilę ukoić zmysły, nawet jeśli nic do niego nie czuł. Zresztą pewnie Arthur za chwilę się nim znudzi, może już teraz jest z jakąś kobietą w łóżku, więc nie ma go w domu…

Ale był. I znów rzucili się na siebie zachłannie i tym razem nikt im nie przeszkadzał. Gdy w końcu opadli obok siebie na łóżko Arthur zapytał z uśmiechem:

- To jak to było z Vincem, co? Opowiesz mi jak to się zaczęło?

Theo zamyślił się. Właściwie czemu nie? Już i tak sporo mu o sobie opowiedział…

- Ale najpierw odpowiedź mi na jedno pytanie: a co z twoimi kobietami?

Czuł się jak głupiec zadając takie pytanie, ale to i tak nie miało żadnego znaczenia, nie teraz, gdy Vince ma kogoś…

- Nic. Teraz jesteś ty.

Theo przymknął oczy. Wprawdzie Arthur powiedział „teraz”, ale Theo i tak poczuł się lepiej. I tak wiedział, że gdyby Arthur spotykał się raz z nim a raz z jakimiś kobietami on i tak nie zerwałby z nim kontaktu. Arthur był jego jedynym małym błyskiem radości w tym koszmarze życia, więc…

- Ucieknij ze mną… - powiedział nagle ochryple, patrząc z pasją na nagie ciało swojego kochanka. - Gdzieś. Gdziekolwiek. Z dala od Vince’a, bo to zbyt boli – dokończył z trudem.

Arthur westchnął, patrząc na niego z powagą.

- Więc porozmawialiście i on… odmówił ci, tak? - zapytał delikatnie.

Theo odchylił głowę do tyłu, by w takiej chwili nie patrzeć w oczy Arthura.

- Tak – odparł głucho.

Poczuł jak Arthur opiera się na łokciu, by lepiej go widzieć.

- Tak sobie myślę… że ty już od tylu lat żyjesz z myślą, że on cię nie kocha w ten sposób, że… gdyby powiedział ci teraz „tak” ty zbyt bałbyś się tych słów, by naprawdę się cieszyć.

Theo nadal nie patrzył na niego. Zamyślił się. Może to prawda…? Ale teraz to i tak jest obojętne….

Wtedy Arthur powiedział ze smutkiem:

- Nie, Theo, nie ucieknę. Jestem na to zbyt leniwy, lubię moje wygodne życie, pisanie, Paryż…

Theo nic nie odpowiedział. I tak spodziewał się takich słów.

- A wytrwałbyś gdzieś tam, bez niego? - zapytał.

Theo prychnął.

- Przez wiele lat był daleko ode mnie. Byliśmy nastolatkami… - zaczął Theo. Przed oczami od razu zobaczył swojego brata w tamtych lat i znów poczuł mocne ukłucie w sercu. - Pewnego dnia wszedłem do jego pokoju, stał do mnie tyłem, spojrzałem na niego i… w jednej chwili zapragnąłem kochać się z nim. - Theo z trudem odetchnął.

Tak mnie to przeraziło… Moje rozgrzane ciało, moje fantazje, które widziałem przed oczami jakby były prawdziwe i… uciekłem z pokoju. Łudziłem się, że to tylko burza hormonów i że to się nie powtórzy…

Ale to wciąż wracało, za każdym razem, gdy on był obok. Potem jakoś nauczyłem się zgrywać zimnego, ale on chyba i tak niczego nie zauważył, był zbyt niewinny. Lata mijały, a ja nadal byłem sam, myśl o kimkolwiek obok mnie była obrzydliwa, bo nikt nie będzie tak cudowny jak on…

Potem byliśmy już dorośli, ale nadal mieszkaliśmy razem, teraz już bez rodziców. Nauczyłem się czerpać radość z samej obecności Vince’a, jego uśmiechu, wyglądu, głosu, nigdy nawet nie ośmieliłem się pokazać mu, że czuję coś więcej.

Tak naprawdę wtedy sztuka była mi całkiem obojętna: wymyśliłem, że będę sprzedawał jego dzieła tylko po to, by móc być całe życie obok, a on się zgodził. Było niemal idealnie, a wtedy… on oznajmił mi z szerokim uśmiechem, że się przeprowadza i będzie teraz mieszkał i malował razem z pewnym facetem…

Arthur wyglądał na zaskoczonego jego słowami, ale milczał.

Pomyślałem: „to jego chłopak”. To bolało tak, że woli jego ode mnie, ale… chyba umiałbym to jakoś zaakceptować, ale… czas mijał a ja zorientowałem się, że oni NAPRAWDĘ są tylko przyjaciółmi.

- I? Co zrobiłeś? - zapytał Arthur z zainteresowaniem.

Theo skrzywił się.

- Nic. Oni mieszkali daleko ode mnie, niemal się nie widywaliśmy, to cholernie bolało, to był najgorszy czas w moim życiu, ale Vince zaproponował mi pisanie listów i to była jedyna rzecz, która uratowała mnie przed szaleństwem.

Potem… obaj umarliśmy, wtedy le Comte zapytał mnie, czy chcę ponownie żyć, uśmiechnąłem się krzywo i odparłem „Nie, dziękuję, jedno koszmarne życie mi wystarczy…”, a wtedy on uśmiechnął się tajemniczo i powiedział „Vince zgodził się zostać wampirem, wiesz?”. I wtedy nic innego już się nie liczyło…

Ku mojemu zaskoczeniu Vince znów zgodził się ze mną zamieszkać i wtedy tamte koszmarne lata rozłąki powoli znikały z moich wspomnień. Resztę już znasz – dodał po chwili. - A teraz powiedz mi… skąd ty, do cholery, wiesz o moich uczuciach? - zerknął na wciąż nagiego Arthura leżącego obok niego.

Arthur zaśmiał się, odchylając głowę do tyłu.

- No właśnie. Słowo kluczowe: „listy”.

Theo wytrzeszczył oczy.

- Co ty bredzisz? TE listy? Ale ich tu nie ma, zostały w naszym starym życiu, w tamtych czasach! Choć czasem bardzo tego żałuję, chciałbym móc znów je przeczytać… - westchnął.

- Posłuchaj… - zaczął Arthur. - We współczesności te listy przetrwały i… historycy widzą wyraźnie, że…

Theo poczuł się jak w pułapce. Nie, to niemożliwe…

- Ale ja nigdy nie pisałem niczego wprost! - ryknął, zrywając się z łóżka. - Nigdy! Zawsze panowałem nad słowami.

Arthur uśmiechnął się gorzko.

- Wiesz… niekoniecznie coś musi być wprost, by móc się domyśleć….

Arthur zacisnął mocno usta, siadając w końcu na łóżku. Arthur nadal się nie poruszył.

- A ty… - zapytał w końcu z wahaniem. - Czytałeś te listy?

- Czytałem.

Theo poczuł przypływ wściekłości. Coś tak cholernie osobistego… To było przeznaczone tylko dla oczu jego Vince’a… Jednak po chwili zdołał się uspokoić. To nie tylko on. Historycy, zwykli ludzie… A jego i Arthura wcześniej nic nie łączyło, więc…

Nagle Theo uśmiechnął się gorzko i dodał:

- A wiesz, że le Comte też wie? Spojrzał na mnie ostro pierwszego dnia i powiedział: „Tylko żadnego niewłaściwego zachowania pod moim dachem”. A wtedy ja udałem głupiego, więc doprecyzował. Ale miałbym to gdzieś, gdyby Vince jednak… Pewnie by mnie nie zabił, nie?

Arthur nagle usiadł gwałtownie i powiedział, uśmiechając się szeroko:

- A wiesz, że w czasach Emmy istnieje sposób, by móc łatwo znaleźć sobie jakiegoś faceta?

Theo zmarszczył brwi. Wydawało mu się to nieprawdopodobne.

- To się nazywa „internet”. Sama mi mówiła! - Nagle zrobił rozmarzoną minę. Ach! Brzmi jak marzenie… Wiesz jak się trzeba namęczyć w tych czasach?

Theo nic nie powiedział. Nie, nigdy nie próbował.

- W twoim kraju kazirodztwo jest teraz legalne. Homoseksualizm też – dodał jakby mimochodem, uśmiechając się tajemniczo.

Theo zamarł. Poczuł dziwny uścisk w sercu. Naprawdę?… To niemożliwe… Oczami wyobraźni zobaczył ich obu razem przechodzących przez drzwi do teraźniejszości… Poczuł się jeszcze bardziej podle. To nic nie znaczy, bo Vince i tak kocha Emmę…

Jednak poczuł niewielką ulgę na myśl, że nie zawsze i wszędzie jest chorym potworem. Gdyby wiedział o tym, gdy żył i nie nienawidził się każdego dnia… Po prostu urodził się w niewłaściwych czasach, inaczej nie musiałby czuć bólu całe życie…

Arthur znów położył się na łóżku, podkładając rękę pod głowę.

- Tak właściwie to ja wolę facetów, ale… tutaj facetowi łatwiej jest poderwać kobietę, więc… Też może być. - Uśmiechnął się do niego.

Theo skrzywił się. On tylko o jednym…

*

Spotykali się niemal każdego dnia. I, o dziwo, po spotkaniach w łóżku również dużo rozmawiali. Theo polubił te rozmowy…

- A Emma wie? - zapytał ponuro.

Arthur zerknął na niego znad biurka, gdzie dziś pracował.

- Nie wiem. Może też wie z różnych tekstów historycznych.

Theo zacisnął pięść.

- Mogłeś robić przy niej jeszcze wyraźniejsze iluzje! - warknął. - I przy Vincie.

Arthur zachichotał.

- Przestań. On i tak nie rozumiał. A gdyby nagle zrozumiał, to bym mu powiedział, że tak tylko bredzę…

- Myślisz, że ona… pomyśli, że Vince też…? Nie chcę, by ich związek się przeze mnie rozpadł, za bardzo zależy mi na jego szczęściu.

- Pewnie tak nie myśli. To z nią porozmawiaj! - dodał.

Theo zacisnął usta.

- Nie mam odwagi. A ty kiedyś kogokolwiek kochałeś? - zapytał Theo, rozsiadając się wygodnie na fotelu. W jego głosie słychać było ironię.

Arthur wyprostował plecy i odwrócił się od notatek, który zaściełały całe jego biurko.

- A wiesz, że tak? - powiedział, uśmiechając się szeroko.

Theo ciężko było w to uwierzyć, więc słuchał uważnie.

- To było za mojego życia. Był taki jeden facet. Był moim dalekim znajomym, więc czasem się widywaliśmy. Pewnego dnia się zakochałem. Nie miałem odwagi mu tego wyznać, choć starałem się spotykać z nim jak najczęściej i robić aluzje… - Westchnął.

Chyba miał mnie już trochę dość. Pewnej nocy nie wytrzymałem… Upiłem się z rozpaczy, że niczego między nami nie ma i… - Zaśmiał się. - Poszedłem do niego, wyznałem mu miłość, a on kazał mi wyjść.

I tyle. Może to durne, ale wciąż mi nie przeszło, nawet po śmierci. Właściwie cieszę się, że teraz mieszkam w Paryżu, bo nawet chodzenie tymi samymi ulicami, co on sprawiało, że nie mogłem przestać myśleć. Wprawdzie teraz też nie mogę, ale… - Wzruszył ramionami.

Theo wciąż nie mógł uwierzyć w wyznanie Arthura, ale milczał.

- Chodź do mnie… - powiedział nagle Theo, podchodząc do Arthura.

Ten zaśmiał się głośno i powiedział:

- Ej, ej! Znów masz ochotę? Przecież my dopiero przed chwilą…

Theo zamknął mu usta pocałunkiem, zdejmując z niego ubranie. Przyciskał mocno Arthura do łóżka, myśląc, że może dzięki niemu uda mu się choć w jakimś stopniu zagłuszyć ból w sercu. A może i Arthur poczuje się wtedy lepiej?…


Następnego dnia poszedł pod drzwi pokoju Emmy. Serce mocno mu biło i z tego powodu czuł się jak głupek.

Zastukał szybko, by się nie rozmyślić i czekał, wstrzymując oddech.

- Proszę! - Usłyszał jej radosny głos.

Miał nadzieję, że jest sama w pokoju… Nagle nabrał wątpliwości.

Wszedł i od razu otworzył usta, by zacząć mówić, ale Emma uśmiechnęła się do niego i powiedziała:

- Hej, Theo! Może usiądziesz?

- Nie – warknął, czując się coraz bardziej niepewnie. - Chcę ci tylko coś powiedzieć i zaraz wychodzę.

Wydawała się być zaskoczona jego słowami, ale skinęła głową.

- Więc tak… - Nie patrzył na nią. Głos mu drżał. - Słyszałaś może w swoich czasach informacje o mojej… „SILNEJ miłości do brata”? - Zapytał w końcu, czując jak zaschło mu w gardle.

Zerknął szybko na nią. Przez chwilę jedynie patrzyła na niego z otwartymi ustami, aż w końcu skinęła głową.

Zaklął w myślach, ale mówił dalej:

- Wiedz, że… to nie ma z nim nic wspólnego. Rozumiesz? - dodał z naciskiem. - On… on cię kocha, powiedział mi to i nie chcę niczego między wami zepsuć, bo… on jest dla mnie zbyt ważny. Więc nie myśl o mnie źle.

Emma znów przez chwilę milczała, ale nagle – ku jego zaskoczeniu – uśmiechnęła się i powiedziała:

- Nie będę myśleć o tobie źle, jeśli przestaniesz mówić do mnie „Pies”.

Był tak zaskoczony jej słowami, że zamarł. Bezczelna baba! Jednak już po chwili odezwał się:

- Nie wiem. Może.

I wyszedł szybko z pokoju. Szedł korytarzem i uśmiechnął się do siebie.

Bezczelny Pies. Niech na to nie liczy.


KONIEC

30.6.23, 23:54

(6 str.)