środa, 2 czerwca 2021

Strach i więzienie

Bał się. Bał się tak jak jeszcze nigdy w całym swoim życiu. A jego sytuacja wcale się nie polepszała. Był zamknięty przez orków w celi z jeszcze jednym mężczyzną, Toko. Nie miał pojęcia ile już tu byli.

On został porwany jako pierwszy, po kilku dniach koszmaru w samotności i strachu nagle otworzyły się drzwi celi i ze złośliwym, pełnym nienawiści kwikiem dwóch orków rzuciło na podłogę mocno pobitego mężczyznę. Przykuli go obok niego i od razu wyszli, a mężczyzna leżał nieruchomo na kamiennej, brudnej ziemi. Maki był przykuty łańcuchami do ściany i tak słaby z powodu ran i wycieńczenia, że miał w sobie niewiele siły, ale przecież nie mógł zostawić go samego. Podczołgał się do niego z trudem, ciągnąc za sobą łańcuch i naprężając go tak mocno jak to tylko było możliwe. Tamten wciąż się nie ruszał, a on zaczynał już panikować. Z lękiem uklęknął przed nim, dostrzegając krew, wypływającą z jego ciała. Szturchnął go w bok, a mężczyzna jęknął głucho. Maki odetchnął z ulgą.

Miał ochotę rozpłakać się z ulgi, ale nawet na to nie miał już sił. Delikatnie i z ogromnym trudem przewrócił go na plecy i nerwowo zerknął na jego ciało. Nie było chyba tak źle… Wprawdzie nie znał się niemal wcale na leczeniu, ale odkąd orkowie bili go regularnie, nie dbając nawet o to, by przeżył (a może właśnie o to im chodziło?) musiał radzić sobie sam ze swoimi ranami. Mężczyzna miał na ciele wiele ran, które krwawiły, ale nie były bardzo poważne. Wydarł kawałek swojego i tak już podartego w wielu miejscach podczas próby ucieczki przed orkami i tortur ubrania i przyłożył delikatnie do pierwszej rany, by zatamować krwawienie. Po długim czasie, w którym boleśnie dotarło do niego jak niewiele sił w nim pozostało, skoro tak prosta czynność sprawiła, że opadł na podłogę z ciężkim oddechem skończył. Związał kilka najgorszych ran paskami swojej koszuli i teraz na leżąco przyglądał się swojemu dziełu. Cóż… w tych warunkami i z marnymi środkami, jakimi dysponował to było najlepsze, co mógł zrobić.

Przyjrzał się mężczyźnie uważnie. Miał krótkie, ciemnozielone włosy, a na sobie strój, który kojarzył mu się z jakimś mundurem. Kim on jest, do cholery? Co tu robi? Wprawdzie on sam nie wiedział, co tu robi, ale ta sytuacja również nie dawała mu spokoju. Przymknął oczy, wycieńczony i zaczął wspominać tamten cholerny dzień… Miał być kolejnym, zwykłym dniem, wracał wieczorem z nudnej, zwykłej pracy w biurze. Wprawdzie wiedział, że na tym świecie są takie stwory jak orkowie, ale nigdy wcześniej żadnego nie spotkał i nie chciał. Nagle usłyszał jakiś hałas i gdy się odwrócił zobaczył ICH: okropne, przerażające, skurczone w sobie stwory o dziwnej, jakby śliskiej zielonoczarnej skórze i wykrzywionych nienawiścią brzydkich twarzach. Było ich czterech. Zaczął uciekać, w myślach zastanawiając się, czy to nie koszmarny sen. Ale oczywiście nie miał żadnych szans, dopadły go po kilku metrach, rzuciły na ziemię i zaczęły bić. Po kilku chwilach żałosnej i niestety bezsensownej szarpaniny dostał w głowę i obudził się w tej celi.

Głowa bolała go koszmarnie. Cela była niewielka, wilgotna, chłodna, brudna i śmierdząca. Widział dziwne plamy, które przywodziły mu na myśl starą, zaschniętą krew, ale wolał o tym nie myśleć. Skulił się na podłodze, bo nie było tu nawet nic, na czym mógłby się położyć i próbował się uspokoić i pozbierać myśli. I tak był teraz zbyt słaby, by próbować ucieczki. Ale jak niby ma uciec? Za bardzo się boi, nawet gdyby nie był ranny byłby zbyt słaby, zawsze był zbyt słaby…

Był całkowicie przeciętnym dwudziestoletnim mężczyzną. Nigdy nie czuł się zbyt pewny siebie. Miał pracę, której właściwie nie lubił, w której nie czuł się spełniony, ale nigdy nie miał wielkich ambicji. Tak naprawdę bał się pragnąć czegokolwiek. Był gejem, co ukrywał przez całe życie przed wszystkimi. Wiedząc jak wokół traktują takich jak on dość szybko zaczął tracić poczucie własnej wartości i przesiąkł głosami tych wszystkich, którzy krzyczeli, że jest nikim. Może rzeczywiście był nikim?… Jego rodzice już nie żyli, nie miał przyjaciół, jedynie kilku kolegów z pracy, nigdy nie był w związku, bo bał się, że on również zostanie zaatakowany. Często docierały do niego takie informacje… Wynajął jakiś marny pokój daleko od centrum i jedynie wegetował.

Ale teraz… oddałby wszystko, by móc znów być tam, w tej dusznej norze i narzekać, że musi znów iść rano do pracy… Rozpłakał się, nie mogąc dłużej znieść tej sytuacji. Co się teraz z nim stanie? Nie miał nawet nikogo, o kim mógłby teraz myśleć, by mniej się bać ani żadnego boga, w którego by wierzył i mógł się teraz modlić. Choć to dobrze, że nie ma nikogo bliskiego. Nikt nie będzie za nim tęsknił. Nikt… Gdy umrze tu samotnie. Bo to było dla niego niemal oczywiste. Bo po co innego im taki nikt jak on? Nie ma pieniędzy, wpływów, nie jest nikim ważnym. Może porwali kogokolwiek z ulicy i będą wyładowywać na nim swoje skłonności sadystyczne…

Orkowie nie umieli mówić, a przynajmniej w żadnym ludzkim języku. Między sobą porozumiewali się za pomocą różnego rodzaju chrząknięć, a on zupełnie nie rozumiał tego języka. Jeśli czegoś od niego chcieli i tak ich nie zrozumie… Czy jest gdzieś tu, w tym nieznanym mu miejscu, w którym się znajduje ktokolwiek, kto jest człowiekiem? Czy jest gdzieś tu ten ktoś, prawdopodobne ich szef, by mógł postawić przed nim swoje żądania?

Zresztą jakie to niby miałyby być żądania…? Skulił się na zimnej podłodze i próbował uspokoić pęd myśli, ale to było niemal niemożliwe. Co z nim teraz będzie?

I wtedy przyszli. Było ich dwóch, ledwo zdążył podnieść głowę, gdy oni już złapali go za ramiona i wyszarpnęli z celi, wcześniej odczepiwszy łańcuch. Ciągnęli go po ziemi jakimś korytarzem, a on był zbyt przerażony i skołowany, by choć spróbować zapamiętać rozkład pomieszczeń. Zabrano go do pomieszczenia obok, większego od tamtego i jaśniejszego. Rzucono nim o ziemię a potem zaczął się największy koszmar jego życia…

Dotychczas myślał o sobie jako o bardzo słabej osobie, o kimś, kto nie jest w stanie przeżyć niczego złego. A wtedy… Nie miał pojęcia ile czasu minęło, ale po długim, przerażająco długim czasie bicia go, kopania i wypróbowywaniu na nim różnorodnej broni, ku wtórze dzikich kwików i podekscytowanych chrząknięć zaciągnęli go, niemal nieprzytomnego z powrotem do celi.

A on, o dziwo, nie umarł wtedy, choć był pewien, że powinien. Wręcz przeciwnie, wciąż trwał, na przekór temu, co robili z nim orkowie. Leżał nieruchomo do czasu, aż był w stanie się ruszyć, a wtedy usiadł z trudem i obejrzał uważnie całe ciało. Na widok licznych ran i ilości krwi niemal zemdlał. Wtedy zaczął uczyć się opatrywania własnych ran. Czuł się bardzo dziwnie. Oczywiście – bezsprzecznie był to najgorszy czas w jego życiu, ale jednocześnie… po raz pierwszy był w stanie udowodnić samemu sobie, że jest coś wart, że nie załamuje się w złej sytuacji, że jest w stanie sam zadbać o siebie i nie stracić głowy.

Od tamtej chwili rozkład jego dnia był następujący: raz dziennie – dziwny, rozwodniony i śmierdzący posiłek, raz dziennie – tortury. Jedno było pewne: karmili go, więc nie pragnęli jego śmierci, w każdym razie JESZCZE nie. A jedzenie, jakiekolwiek, było w tej sytuacji dla niego najpiękniejszym darem na świecie.

Oczywiście tortury, jeden marny posiłek dziennie, brak ruchu, słońca, strach, spanie na twardym, zimnym kamieniu i wilgoć bez wątpienia nie pozwoliły mu na normalne funkcjonowanie i utrzymanie się przy zdrowiu, ale wiedział, że mimo wszystko mogło być o wiele gorzej.

Wolny czas, wiele, przerażająco wiele wolnego czasu zajmowało mu od tej chwili wymyślanie historii, czym nigdy wcześniej się nie zajmował. Siadał na ziemi z podkulonymi nogami i wyobrażał sobie, że – po pierwsze – jest wolny, że ma ciekawą pracę, fajny dom, dużo kasy i cudownego, kochającego i bardzo przystojnego męża, może nawet syna? Nigdy nie pozwalał sobie na takie sny na jawie, bo zwykle zasmucały go jeszcze bardziej, ale teraz gdy czuł, że niedługo oszaleje, każda możliwość, by dodać mu otuchy, nawet nieprawdziwej była bardzo cenna.

Gdy pojawił się tamten mężczyzna wszystko się zmieniło. Zajął się jego ranami i czekał – co więcej mógł zrobić? Żałował, że nie zostawił nic do jedzenia, ale porcje były tak małe, że pożerał je zawsze w jednej chwili, nie czując wcale nasycenia.

Ponownie doczołgał się do ściany, oparł o nią i dalej go obserwował. Mężczyzna długo leżał, jedynie ciężko oddychając, potem jęknął głośno i przewrócił się na bok, zerkając na niego. Wytrzeszczył oczy, jakby się go przestraszył, a potem zerknął na jego łańcuch i powiedział:

- Ty… kim jesteś?

- Więźniem, tak jak i ty… - odpowiedział cicho Maki. Nie miał ochoty sprowadzać go brutalnie na ziemię, ale nie miał innego wyboru.

- Wiesz, jak się stąd wydostać? Kim oni są? Czego od nas chcą? - zasypał go pytaniami, a on westchnął.

- Nie wiem, OK…? A TY kim jesteś i co tu robisz?

- Jestem Strażnikiem Miasta, usłyszałem twój krzyk i przyszedłem…

- Sam? - zapytał z powątpiewaniem.

- Nie… - odparł Toko – Moi towarzysze zostali zabici… - Spuścił głowę.

Maki poczuł ogromne współczucie. Nie wiedział jakie to uczucie stracić kogoś bliskiego, Nie w taki sposób.

- Nie znałem ich zbyt dobrze. Musimy się stąd wydostać, rozumiesz?! - wrzasnął a Maki skulił się automatycznie, gdy echo odbiło jego krzyk od ścian. Nie chciał, bardzo nie chciał, by orkowie wrócili tu jeszcze dziś.

- To próbuj… - powiedział słabym, schrypniętym głosem – Ale beze mnie, ja nie mam siły… - I to była prawda. Miał wrażenie, że przy nim poczuł ponownie, jak słaby i bezużyteczny był.

- Chcesz tu zostać na zawsze, kretynie?! - ryknął tamten, a on poczuł, że do długiej listy jego dolegliwości dołącza ból głowy.

- Odczep się… - wymamrotał niewyraźnie – Głowa mnie boli… - Poczuł, że już na pewno nie lubi tego mężczyzny. Skulił się ponownie na ziemi, podciągając kolana pod brodę. W tej pozycji czuł się odrobinę lepiej.

- Jesteś nienormalny! Nie możemy tu zostać!

- Przepraszam, że przeze mnie tu jesteś…

- Nie przez ciebie, chciałem ci pomóc, ale…

- Ale okazało się, że nie jestem nic wart… - dokończył za niego automatycznie.

- Co…? Nie, po prostu musisz się pozbierać i…

Ale nic nie wskórał. Maki leżał i obserwował na wpół śpiąc, jak Toko biega po celi i sprawdza każdy kąt. Tak jak sądził nic to nie dało. W końcu opadł obok niego, wściekły, a Maki korzystając z okazji otworzył oczy i opowiedział mu zaspanym głosem o porwaniu, torturach i posiłkach. Toko wysłuchał go bardzo uważnie, a potem obaj zasnęli.

Rano obudziły ich dwie miski szarej papki, rzucone z brzękiem przez szparę w drzwiach, a Maki poczuł ulgę, że nie będzie musiał dzielić z nim swojej i tak już marnej porcji. Rzucił się na swoją miskę w milczeniu, ale Toko powąchał posiłek podejrzliwie.

- Co to jest? Nie zatrute?

Maki wzruszył ramionami.

- Jak widzisz żyję… - powiedział pomiędzy kęsami – I nie mam pojęcia co to, chyba jakaś śmierdząca kasza…

Toko po kolejnej chwili wahania zabrał się do jedzenia nie tak łapczywie jak on.

Potem rozmawiali trochę, obaj nerwowo czekając na sesję tortur. Gdy orkowie przyszli, Toko rzucił się na nich, co poskutkowało jedynie tym, że pobili go o wiele dotkliwiej niż Makiego, a ten musiał potem znów go opatrywać. Ale nie skarżył się, podziwiał odwagę i hart ducha kolegi.

- Jutro znowu to zrobisz? - zapytał cicho, gdy Toko gwałtownie wciągnął powietrze, gdy Maki przycisnął brudny materiał do rany. Gdyby choć mieli odrobinę wody… Co było gorsze wykrwawienie się czy zakażenie…?

- Nie… ale się nie poddam, nigdy… - powiedział, siadając obok niego.

- Opowiedz mi coś o sobie – powiedział Maki sam zaskoczony swoją bezpośredniością.

Tamten wzruszył ramionami.

- Jestem strażnikiem, mówiłem ci. Tyle.

Maki spojrzał na niego zaskoczony. Nawet on opowiedziałby coś więcej o swoim nudnym życiu.

- I…? Coś więcej? Chyba że nie chcesz, to… - dodał, nagle czując się głupio, że tak nalega.

- I tyle. Mówię przecież.

Teraz Maki wzruszył ramionami.

- No to może ty mi coś o sobie opowiesz?

I Maki zaczął opowiadać: o swojej pracy, mieszkaniu, rodzicach, dzieciństwie… O wszystkim, z wyjątkiem swojej orientacji. Poszli spać, a on następnego dnia kontynuował swoją opowieść. Nigdy nie przyszłoby mu do głowy, że mógłby mówić tyle o sobie, ale to pomagało mu oderwać myśli od obecnej sytuacji, a wydawało mu się, że Toko też tak uważa. Skończył, a mężczyzna przypatrzył mu się uważnie. Maki poczuł się nieswojo i szybko odwrócił wzrok.

- Masz żonę, dzieci? - zapytał Maki, sam nie wiedząc, czemu to robi. Po co była mu ta wiadomość?

Pokręcił głową w odpowiedzi.

Tak minęło im kilka kolejnych dni. Rozmawiali, dużo rozmawiali, choć Toko nadal nie powiedział mu ani słowa o sobie. Rozmawiali o wszystkim: mieście, pracy strażników, pieniądzach, jedzeniu (co w jakiś dziwny sposób dawało im poczucie sytości), piłce nożnej, na czym Maki zupełnie się nie znał, ale chętnie słuchał pełnych pasji opowieści Toko i poprzednich meczach.

Maki polubił go. Polubił jego siłę, pasję, odwagę, dobre serce, zielone włosy i sposób, w jaki jego usta poruszały się, gdy opowiadał coś, co go interesowało.

*

Gdy Maki obudził się następnego dnia i powitał Toko, ten nie odpowiedział. Zerknął na niego nagle całkiem rozbudzony ze strachu i podczołgał się, by go dotknąć. Twarz miał całą rozpaloną. Podwinął mu ubranie i ponownie zaczął bardzo szczegółowo oglądać całe jego ciało. Zaklął żałośnie, gdy zobaczyć na jego boku jątrzącą się ranę, otoczoną zaczerwienioną, gorącą skórą. Znów oddarł kawałek swojego ubrania, zastanawiając się, kiedy zacznie chodzić nago, ale w tej chwili to nie miało żadnego znaczenia i przytknął ją do rany. Mężczyzna jęknął z bólu, ale nadal się nie obudził.

Gdy orkowie rzucili im jedzenie skoczył do krat i ryknął:

- On jest chory! Dajcie mi choć jakieś lekarstwo!

Nie miał pojęcia, czy w ogóle go zrozumieli, bo od razu odeszli, tak jak zwykle.

Zdesperowany znów wrócił do Toko i próbował go dobudzić. Tamten najpierw kilka razy chciał go odetchnąć jak natrętną muchę, ale potem otworzył odrobinę błyszczące gorączką, nieprzytomne oczy.

- Mamo…? - zapytał jak małe dziecko, a Maki poczuł, że zbiera mu się na płacz.

- Nie, ja… - zaczął, ale uznał, że to i tak nie ma sensu. Nie miał nawet pojęcia, czy jego matka wciąż żyła. - Chodź, nakarmię cię…

Z trudem ułożył go sobie na kolanach i podtrzymywał mu głowę.

- Otworzysz usta i zjesz coś, proszę...?

Toko zaśmiał się nieprzytomnie, ale skinął głową. Maki ostrożnie podał mu łyżkę papki, pilnując, by ten się nie zakrztusił i delikatnie wytarł mu twarz kawałkiem materiału. To było niespodziewane miłe, dbać tak o kogoś. To trochę tak, jakby po raz pierwszy w dorosłym życiu miał obok siebie kogoś bliskiego. Zawstydził się tych durnych myśli i kontynuował karmienie. Po kilku łyżkach Toko zaczął mruczeć, że już nie chce, a on położył go ponownie na ziemi.

To jakimś czasie Toko zaczął prosić o coś do picia, a on powtarzał raz po raz, że nie ma nic. Później zaczął trząść się z zimna, a on poczuł coraz większą desperację. Co ma zrobić, do cholery, co ma zrobić tu całkiem sam?! Nagle pomyślał, że to on wolałby się rozchorować, bo wtedy nie na nim spoczywałaby odpowiedzialność i szybko zawstydził się tej myśl. Był taki samolubny…

Niewiele myśląc rozebrał się do majtek i podłożył ubrania pod ciało Toko, łudząc się, że to choć odrobinę go ogrzeje i ograniczy chłód posadzki. Gdy orkowie przyszli, siedział obok Toko, trzymając go za rozpaloną rękę i czuł, że jest całkowicie obojętny na wszystko.

Jeden z nich podszedł ostrożnie do Toko, podczas gdy drugi obok stał z bronią wycelowaną w nich. Kopnął go kilkukrotnie w bok, a gdy ten się nie ruszył wymruczał coś do towarzysza i zabrali tylko jego. Gdy prowadzili go ponownie do celi jeden z nich wepchnął mu w rękę miskę cudownej, chłodnej wody. Był tak zaskoczony, że niemal ją upuścił. Wybełkotał podziękowania i rzucił się w stronę Toko. Po szybkich oględzinach odniósł wrażenie, że Toko ma jeszcze większą gorączkę, niż przed godziną. Klęknął przed nim, przetarł mu czoło, napoił, wyprał szmatkę i przemył ranę, na koniec wypijając resztkę wody.

Poszedł spać, czując beznadzieję.

*

Następnego dnia obudził się i aż podskoczył. Toko siedział obok i patrzył na niego. Twarz płonęła mu gorączką, na czole szklił się pot, a oczy błyszczały jeszcze bardziej niż wczoraj. Szybko pożałował swojej wczorajszej chwili słabości. Czemu nie zostawił mu tej resztki wody, do cholery?!

Ku jego ogromnej radości chwilę później przynieśli im kolejną porcję wody. Znów krzyknął, że błaga ich o jakieś lekarstwo na gorączkę lub coś do odkażania ran, ale i tym razem został zignorowany. Ponownie nakarmił go, obmył, napoił i opatrzył rany. Zaczął zsuwać go ze swoich kolan, gdy podał mu już porcję owsianki – większą niż wczoraj, ale nadal nie był w stanie zjeść nawet tej małej, marnej porcji, którą dostał od orków, gdy Toko nagle wyszeptał:

- Pocałuj mnie…

Ze strachu zrzucił go na ziemię. Nagle poczuł się zły na siebie za tak durną reakcję. Przecież to oczywiste, że Toko bredził w gorączce, jak mógł się na niego gniewać?

- Przepraszam… - wyszeptał, ignorując jego słowa – Odpocznij…

- Pocałuj mnie… - Znów ten sam uparty, bez wątpienia bełkotliwy głos.

- Przestań. Nie jestem twoją matką – powiedział ostro, choć wątpił, by do jego trawioną gorączką umysłu dotarło cokolwiek.

- Wiem kim jesteś – powiedział stanowczo – Jesteś Maki i jesteśmy razem w celi, uwięzieni przez orków.

- No to przestań bredzić – powiedział ze złością, odsuwając się od niego.

- Dlaczego? - powiedział cicho, nie patrząc na niego – Boję się, jesteśmy tu sami i tu umrzemy. Pamiętam, jak przez mgłę, że dbałeś o mnie, prawda?

- Tak… - powiedział niechętnie.

- Nie chcę być tu sam. Pocałuj mnie…

Nagle poczuł, jak serce mu przyspiesza. Skąd on wiedział, że…? Przecież mu tego nie zdradził… Dlaczego teraz, w tej cholernej sytuacji drwi sobie z niego, pogrywa?!

- Skąd wiesz, że jestem… - powiedział nim zorientował się, co mówi.

- Jesteś…? Nie miałem pojęcia… Pocałuj mnie, proszę, nie chcę się już bać… - Zabrzmiał tak żałośnie, nie jak ten odważny strażnik, który rzucał się na orków… Teraz bardziej niż kiedykolwiek przypominał jego samego.

Przysunął się ponownie do niego z zamiarem pocałowania go w policzek, gdy Toko odwrócił głowę i złączył ich wargi. Maki wytrzeszczył oczy i miał zamiar mu się wyrwać, gdy coś mu na to nie pozwoliło. Przyjemność, radość i spokój wypełnił jego ciało. Objął mocno Toko i przycisnął do siebie. Ten zaśmiał mu się w usta i pogłębił pocałunek.

Maki zamknął oczy i rozluźnił się w jego uścisku. To takie chore, zabawne i przewrotne zarazem… Znalazł się tu, w tym koszmarze, by przeżyć coś tak cudownego, coś, o czym marzył od tak dawna… Pierwszy w życiu pocałunek Makiego był dziwny, jak cała sytuacja, w której się znaleźli. Czuł gorąco buchające z jego ciała, mocno spierzchnięte gorączką usta i nierealność całej tej chwili. Toko w końcu oderwał się od niego, nadal nie przestając go obejmować i powiedział, śmiejąc się w zawstydzeniu:

- Przepraszam… Pewnie nie pachnę zbyt pięknie, ale teraz tego nie zmienię.

Ale Maki nic nie odpowiedział, tylko mocno wczepił się w jego usta. Całowali się tak długo, aż opadli z sił. Gdy przyszli orkowie, czuł się już mniej przerażony. Po tym, co się wydarzyło czuł w sobie ogromny napływ sił. Spokojnie wstał i ruszył w ich stronę, ale gdy zobaczył, że zabierają również Toko wrzasnął w panice:

- Nie! Nie, jeszcze nie teraz! On wciąż jest chory, błagam, skupcie się na mnie!

Ale oni nie słuchali, jak zawsze.

W trakcie tortur Toko odwrócił się do niego i uśmiechnął z trudem, choć nigdy wcześniej tego nie robił. Obaj klęczeli na ziemi a orkowie chłostali ich plecy ostro zakończonym pejczem.

- Nie przejmuj się tym, co nam robią. Gdy zostaniemy sami, znów cię pocałuję, przysięgam… - Jęknął nieludzko, gdy pejcz przedarł mu skórę.

Maki zacisnął usta. Nie mógł na to patrzeć, może i on umiał się tym pocieszać, ale jemu było milion razy gorzej patrzeć na jego cierpienie, teraz po tym, co ich niespodziewanie połączyło. Nic nie odpowiedział.

Gdy byli znów w celi, Toko dotrzymał słowa. Całował go długo, tuląc i sunąć dłońmi po całym jego ciele, a on czuł podniecenie i spokój jednocześnie. Potem zasnęli, ciasno spleceni.

Ta nowa rzeczywistość była, mimo wszystko, prostsza do zniesienia niż to, co działo się wcześniej. Ich uczucie pozwalało im pomagać sobie nawzajem, pocieszać się i całować do utraty tchu. Nie posunęli się do niczego więcej, a Maki wiedział, że ich wycieńczenie i fakt, że znajdowali się w celi stanowczo uniemożliwiała im choćby marzenie o tym. Ale Maki czuł, że to mu wystarcza. Pomimo tej nowej bliskości Toko nadal nie opowiedział mu o sobie ani słowa więcej, a on to zaakceptował. Gdy zapytał go tym razem, czy ma chłopaka, ten też zaprzeczył.

Ku jego radości i zaskoczeniu Toko po kilku dniach jego zabiegów wyzdrowiał.

- Dziękuję tak bardzo, że nawet nie umiem tego wypowiedzieć. Gdyby nie ty… - powiedział do niego – umarłbym, wiem to. To byłby koniec.

Maki nic mu nie odpowiedział, bał się nawet myśleć, że zostałby tu sam. Był pewien, że teraz, gdy ten już całkowicie panował nad swoim zachowaniem ich romans definitywnie się skończy i żałował, ale nie miał zamiaru naciskać. Ku jego zaskoczeniu Toko nie przestał go całować i obejmować.

- Myślałem… - powiedział niepewnie pomiędzy pocałunkami – że żałujesz tego, co zaszło między nami.

- Nie żałuję… - odpowiedział cicho, a Maki poczuł ulgę i radość.

Gorączka minęła, rana zaczęła goić się normalnie a on odzyskał siły i wrócił do swojego zwyczaju, który był dla niego częścią niemal każdego dnia tutaj: ćwiczeń.

Toko robił pompki, przysiady, rozciągał się i biegał w miejscu, a Maki przestał już komentować złośliwie jego poczynania i przywykł do tego, choć stanowczo odmówił wzięcia w tym udziału, nawet gdy mężczyzna uparł się, że to zwiększa ich szanse na ucieczkę. Ale on nie wierzył. Ani odrobinę.

Po ćwiczeniach leżeli ciasno do siebie przyciśnięci, grzejąc się nawzajem, a Maki czuł się niemal szczęśliwy. Nagle do głowy przyszła mu chora myśl: a gdyby musiał wybierać między wolnością w samotności a życiem tu z nim, co by wybrał? Nie, to było głupie… Przecież wiadomo, że powinien wybrać wolność, bez względu na wszystko…

- Kocham cię, tak bardzo cię kocham… Z tobą wytrzymam wszystko - powiedział cicho z ustami przyciśniętymi do ramienia Toko. Ten nic nie odpowiedział, tylko go ponownie pocałował.

*

Następnego dnia ktoś uderzył go mocno w ramię. Pomyślał przerażony, że to orkowie, ale nagle zobaczył nad sobą podekscytowaną twarz Toko. Nie rozumiał.

- Wstawaj szybko, błagam cię…

- Ale co…? - zapytał nieprzytomnie.

Ten zamiast odpowiedzieć, zacisnął mocno palce na jego ramieniu i podniósł go jednym szarpnięciem. Maki jęknął z bólu, ale się nie wyrywał. Toko nigdy się tak nie zachowywał, teraz musiał mieć jakiś powód.

- Kurwa, pospiesz się, musimy uciekać! - jego głos pełen był szaleńczej ekscytacji, a Maki pomyślał, że może znów majaczy.

- Przecież nie ma jak… - zaczął niepewnie.

- Nie, do cholery! Gdy spałeś dwóch przyszło tu, by podać nam jedzenie. Pokłócili się o coś, nie wiem, zaczęli się bić i zabili się nawzajem! To jedyna nasza szansa! Nim przyjdą inni!

Maki poczuł dopiero teraz, że zaczyna mu wierzyć. Dziwna, maleńka nadzieja zaczęła w nim płonąć. Jeśli naprawdę… Wolność… Czy to naprawdę jest możliwe?

Ruszyli w stronę drzwi. Maki dopiero teraz poczuł, jak bardzo osłabł podczas tego uwięzienia. Poczuł, że Toko chyba miał rację, że powinni ćwiczyć, cholera… Nigdy nie był typem sportowca, ale też nigdy wcześniej nie zasapał się po kilku metrach biegu… Gdy zatrzymał się, by złapać oddech, Toko zaklął niecierpliwie i zaczął go ciągnąć.

Biegli tak długi czas siecią tuneli, a Toko jakimś cudem zdawał się wiedzieć dokąd biegną, pomylił się tylko kilka razy. Jakimś cudem wciąż nikt ich nie gonił. Gdzie teraz przebywają dwaj pozostali orkowie?

- Skąd… wiesz… gdzie… biegniesz…? - wysapał.

- Znam trochę… rozkład budynku… - odpowiedział z trudem Toko. On też wyraźnie opadał już z sił. To nie wróżyło dobrze…

I wtedy dopadli do jakichś drzwi. Toko nie był w stanie sam ich ruszyć, ale razem dali radę. Za drzwiami była… jasność. Maki niemal się przewrócił, wdychając świeże, cudowne powietrze. Niemożliwe… Niemożliwe… Z zachwytem pocałował go, a Toko wydawał się temu dziwnie niechętny, ale Maki w radości nie zaprzątał sobie tym głowy.

Po chwili odpoczynku biegli dalej, byli dość daleko centrum i choć był środek dnia w pobliżu nikogo nie było. W końcu, cali spoceni i zasapani dotarli na rynek. Padli na beton, niemal nieprzytomni ze zmęczenia. Gdy w końcu obaj odzyskali choć część sił wstali.

Maki pogłaskał go po policzku i wykrzyknął:

- Nie wierzę, uratowałeś nas, dziękuję! Teraz już wszystko będzie dobrze, zamieszkamy razem i będziemy szczęśliwi! - Wiedział, że przesadza, ale był tak szczęśliwy i wypełniony adrenaliną, że nie panował nad swoimi słowami.

- Nie… - Usłyszał.

- Tak, masz rację, to było głupie z mojej strony, chodziło mi o to, że teraz każdy wróci do siebie, będziemy się spotykać a za jakiś czas zamieszkamy razem i…

- Nie…

Poczuł, że zaczyna być zły.

- Co „nie”? Czemu ciągle to powtarzasz, co masz na myśli? - Zaczął obawiać się, że usłyszy teraz coś, czego na pewno nie chciałby usłyszeć.

- Chodzi o to, że ja jestem hetero.

Cicha rozbrzmiała między nimi. Nie to żart, to żart… powtarzał Maki.

- Co ty bredzisz? - powiedział zmienionym głosem.

- Mówię, że…

- Przestań! Tyle nas łączyło, sam mnie całowałeś i… - Czuł że zaraz albo wybuchnie albo się rozpłacze.

- Tak, ale… Posłuchaj, byliśmy całkiem sami. Czułem się taki samotny i wiedziałem, że tam umrzemy i…

- Może jeszcze mi powiesz, że masz żonę i dzieci, co? - zapytał ironicznie, choć bał się odpowiedzi.

- Nie, jestem sam, ale…

- DO CHOLERY! - ryknął Maki, nie dbając już o nic – Jak śmiesz… jak śmiesz, do cholery?!… Tak po prostu postanowiłeś sobie mnie wykorzystać, moje uczucia, moją wiarę, że… Bo co?! Nie miałeś prawa, ja też czułem się samotny i przerażony, mogłeś po prostu powiedzieć mi: „Słuchaj, nie interesujesz mnie, ale tu i tak żaden z nas nie ma wyboru, więc zaspokójmy swoją samotność i…”. Byłem tak zdesperowany, że bez wahania bym się zgodził, kretynie! Ale nie, ty wolałeś mnie zranić, właśnie teraz, gdy zacząłem się w tobie zakochiwać, gdy zacząłem wierzyć, że może w końcu jestem dla kogoś ważny… - Rozpłakał się. - Dobra, nieważne, mam dość. Tak, dziękuję ci bardzo za uratowanie mi życia i teraz po prostu… To żegnam… - Głos mu się załamał, odwrócił się szybko i pobiegł przed siebie.

Toko nie próbował nawet go zatrzymywać…

*

Minęły dwa tygodnie, a Maki nadal wszystko ignorował. Nie poszedł ani razu do pracy, nawet gdy poczuł się już lepiej fizycznie. Pewnie i tak już został zwolniony, więc po co…? Za to jego psychika była w coraz gorszym stanie. Został tak okrutnie oszukany… Wciąż myślał o Toko, choć nienawidził się za to. Czemu mu to zrobił…?

Choć wiedział, że to głupie poczuł, że wolałby spędzić życie z nim w celi niż tu bez niego...

Prawie nic nie jadł, nie mył się, niewiele spał, wciąż tylko leżał na łóżku i myślał, myślał w nieskończoność… Kilkukrotnie słyszał pukanie do drzwi. Niby kto to mógł być…? Koledzy z pracy, by zapytać, co z nim, a może właściciel mieszkania, by upomnieć się o swoje pieniądze za wynajem? Jakie to niby miało znaczenie…?

Ale któregoś dnia ten ktoś nie przestawał pukać, a nawet dobijać się do drzwi. Przycisnął mocniej poduszkę do uszu i zaklął pod nosem. Zignoruje to, właśnie tak… Nagle usłyszał głos, który tak dobrze znał…

- Otwórz, do cholery, wiem, że tam jesteś!

Gwałtownie poderwał się z łóżka. To on, ON! To głos Toko! Nie, to niemożliwe… Czyżby miał halucynacje z braku snu?…

- OTWÓRZ, BO WYWAŻĘ TE CHOLERNE DRZWI!

Ze złością zerwał się z łóżka i ruszył w stronę drzwi. Jego ciało przyzwyczajone ostatnio jedynie do leżenia zachwiało się. Przytrzymał się ściany i otworzył drzwi jednym mocnym ruchem.

- CZEGO?! NIE CHCĘ CIĘ ZNAĆ!

- Proszę, wpuść mnie, chcę tylko z tobą porozmawiać…

- Nie mam z tobą niczego do obgadania!

- Proszę…

Maki wbrew sobie odsunął się w drzwiach. Ze spuszczoną głową ruszył do sypialni, a Toko za nim. Obaj usiedli na jego łóżku.

- Jak mnie tu znalazłeś? - zapytał ostro.

- Wiesz... Jestem strażnikiem, mam wpływy. Chcę, żebyś wiedział, że rozprawiliśmy się z tamtymi dwoma orkami, którzy przeżyli i przeszukaliśmy cały budynek, nie było tak nikogo więcej i...

- Świetnie To mów po co tu przyszedłeś i wynoś się… - powiedział zrezygnowany.

Toko odetchnął głęboko.

- Chodzi o to, że ja nigdy nie byłem z mężczyzną i…

- Tak, wiem, już to mówiłeś. Jeśli to wszystko, to… - przerwał mu ostro.

- Nie, proszę… Chodzi mi o to, że skoro nigdy nie byłem to nie bardzo wiem… Posłuchaj… - zaczął jeszcze raz – Gdy się rozstaliśmy… Nie mogłem przestać myśleć… O tobie, o tych twoich pięknych długich błękitnych włosach, o tym jak o mnie dbałeś, o tym, że oddawałeś mi swoje porcje wody, o twoich opowieściach o sobie, o wszystkim… Nie wiem… Ja nie wiem, Maki, rozumiesz…? Nic nie wiem, ale chciałbym spróbować się dowiedzieć… - Spojrzał mu w oczy.

- Ja nie wiem, czy… Nie wiem, czy to ma sens…

Maki zamyślił się, wstydząc się swojego niedbałego wyglądu. Toko był taki zadbany… 

Czy to ma sens? Czy powinien dać mu szansę, czy to znowu jakaś gra? Ale po co miałby grać, teraz gdy już byli wolni, uciekli z tamtej celi…? Więc o co mu chodziło, CO chciał osiągnąć?… Jak powinien teraz postąpić?



KONIEC

(11 str.)

6.6.21 00:14