sobota, 19 czerwca 2021

Chwila szczerości

Kakashi wracał samotnie w nocy z misji. Przechodził właśnie jedną z ulic Konohy, mając w głowie jedynie pragnienie snu. Wokół panowała całkowita cisza, ciepłe światło latarni wypełniało ulicę delikatnym odcieniem żółci. Kakashi musiał przyznać, że podoba mu się ten klimat albo raczej podobałby, gdyby nie był tak bardzo zmęczony i mógł go docenić. Miał za sobą kilkudniową misję, nie jedną z tych najtrudniejszych, jednak pełną walki, czajenia się w ukryciu, nocowania pod gołym niebem i jedzenia suchego podróżnego jedzenia.

Nagle do jego uszu dotarł jakiś trudny do zidentyfikowania hałas. Odwrócił się i w sporej od siebie odległości dostrzegł jakiegoś zataczającego się mężczyznę. Po chwili zorientował się, że to Ibiki. Był wyraźnie pijany. Szedł chwiejnym krokiem, przygarbiony i szeptał coś do siebie.

Cóż, każdy miał swoje problemy… Szczególnie, gdy twoim życiowym zadaniem było torturowanie innych, by zdobyć ważne informacje dla wioski. Gdy twoim życiowym zadaniem było krzywdzenie innych tak długo, aż się załamią i wydają swoich, by to twoja wioska mogła wygrać tę konkretną małą bitwę. Wprawdzie Kakashi jako shinobi zabił w życiu wiele, bardzo wiele osób, ale z jakiegoś powodu nigdy nie chciałby robić tego, co robił Ibiki. Walka twarzą w twarz, gdy twój przeciwnik i ty macie równe szanse, tak, ale nie w ten sposób… I właśnie dlatego Kakashi tak szanował Ibikiego, nawet jeśli brzmiało to bardzo samolubnie: szanował go, bo dzięki temu sam nie musiał robić czegoś, co wydawało mu się koszmarem na jawie. Wiedział, że nie jest jedynym, który patrzy na Ibikiego w ten sposób.

W Konosze każdy go szanował, ale cóż… Jednocześnie każdy trzymał się od niego na dystans. Nie chodziło o to, że zagrażał mieszkańcom, nie, pewnie w głowie rozmawiającej z nim rozmowy było właśnie to coś, ta dziwna, kłująca myśl: ten mężczyzna wzbudza we mnie lęk, jest w nim coś, co każe mi się trzymać od niego z daleka, odpycha mnie… Czy była to zwykła hipokryzja – wymaganie czegoś, czego samemu nie jest się w stanie lub nie chce się robić, a jednoczesne pogardzanie tą osobą, a może to raczej wina samego Ibikiego? Jego charakteru, ponurego, stanowczego i odpychającego sposobu bycia, tak bardzo dla niego charakterystycznego?

A jeśli to prawda, to czy Ibiki stał się taki ze względu na swoją pracę, te wszystkie lata, gdy dręczył ludzi, wiele, wiele godzin psychicznie i fizycznie i to wszystko nie pozwoliło mu na wychodzenie z pracy i stawanie się miłym, wesołym i towarzyskim mężczyzną? A może Ibiki wcale nie chciał się taki stać, a to ludzie, ich lęk przed nim, uciekanie wzrokiem, unikanie rozmowy właśnie go do tego popchnęło, bo skoro NIKT wokół ciebie nie chce mieć z tobą kontaktu to stajesz się samotny i gburliwy. A może było jeszcze inaczej i Ibiki sam zaczął się tak zachowywać, bo uważał – świadomie bądź podświadomie – że lepiej dla innych, by trzymali się od niego z dala?

Kakashi chciał szybko skręcić w boczną uliczkę i uciec do swojego bezpiecznego, co najważniejsze – samotnego domu, ale coś kazało mu iść powoli, w oddaleniu za Ibikim. Znał go zbyt dobrze, by wiedzieć, że ten nie pragnie pomocy od nikogo, że będzie zły na siebie i na niego, gdyby wiedział, że ten widział go w takim stanie. Bo Kakashi wiedział, że Ibiki nie pije, nigdy wcześniej nie widział go pijanego, Ibiki nigdy nie chodził na drinka, ani sam ani z nikim innym. Może uważał, że nie powinien pić w jego zawodzie, by zachować trzeźwy umysł, a może bał się, że jedna chwila nieuwagi i się w tym zatraci? Coś właśnie dziś kazało Ibikiemu postąpić inaczej niż zwykle.

Kakashi szedł kilka metrów za Ibikim z rękami głęboko w kieszeniach spodni, nawet stąd czując psim węchem ten ciężki, drażniący zapach sake. Miał dużo czasu na rozmyślanie, bo Ibiki co chwilę się zatrzymywał, chwiał, opierał o mur właśnie mijanego budynku lub kłócił się o coś sam ze sobą. Na szczęście kierował się w stronę swojego domu, do którego nie było już aż tak daleko, więc Kakashi uznał, że poświęci dla niego cenne chwile swojego snu.

Przemknęło mu przez myśl, ze gdyby ktoś ich teraz obserwował byłby pewnie zdziwiony, CO robią. Kakashi śledzi Ibikiego? Ale po co? A jeśli chce pomóc pijanemu, to czemu do niego nie podejdzie i nie pomoże mu dojść do domu? Ale Kakashi właśnie taki był, nie lubił kontaktu z innymi, z wyjątkiem dosłownie kilku osób, więc w tym akurat rozumiał Ibikiego, nie lubił wtrącać się w nieswoje sprawy, bo sam bardzo nienawidził, gdy ktoś wtrącał się w jego, nie lubił, niemal panicznie bał się zwierzeń, szczerości i opowiadania o sobie w chwilach słabości, a wiedział jak szczerzy potrafią być pijani. I co najważniejsze: nienawidził, bał się dotyku innych, a niby w jaki sposób miałby odprowadzić go do domu bez dotykania go?

Ale wtedy Ibiki zachwiał się i upadł przed siebie na twarz. Nie poruszał się przed chwilę, a potem ponownie zaczął mówić coś do siebie ze złością, próbował się podnieść, ale co chwilę znów się przewracał. W tej sytuacji Kakashi nie myślał już o swoich zasadach, wystarczyła mu świadomość, że sam nie zniósłby myśli, że ktoś widział go w tak upokarzającej sytuacji, więc sam nie może pozwolić, by ktokolwiek inny musiał być na to narażony. Gdyby został tu do rana, pewnie już następnego dnia wszyscy by plotkowali: „Więc nawet i ktoś tak pozbawiony uczuć jak on się załamał”. Podszedł do niego szybkim krokiem, po czym stanął przed nim i powiedział:

- To ja, Kakashi, pomogę ci wstać – Kakashi doskonale wiedział, że zaskoczony ninja może zaatakować, nawet ten pijany, a on nie miał na to najmniejszej ochoty. Jednocześnie łudził się, że może Ibiki jest w stanie zrozumieć jego słowa i nie zacznie opowiadać mu o swoich problemach, bo doskonale wiedział, że jutro by tego żałował.

Ibiki jedynie coś wybełkotał, więc Kakashi, tłumiąc w sobie strach i obrzydzenie przed dotykiem kucnął przy nim, objął go ramieniem i szarpnął do góry. Zarzucił sobie jego ramię na plecy i zaczął powoli iść. Ibiki nawet nie próbował mu pomagać, więc Kakashi niemal go ciągnął.

Na szczęście dość szybko dotarli pod drzwi domu Morino.

- Klucze. - powiedział Kakashi wolno i wyraźnie, ale i tak jedyne, co usłyszał, to bełkotliwe:

- Coo…?

- Nieważne.. - wymruczał Kakashi i ponownie zaciskając zęby, zaczął przeszukiwać przepastne kieszenie płaszcza Ibikiego.

To będzie długa noc… pomyślał, znajdując wreszcie te cholerne klucze i ruszył w stronę drzwi, ale wtedy Ibiki gwałtownie rzucił się przed siebie i zaczął wymiotować.

Przynajmniej nie pod samymi drzwiami… pomyślał, próbując się pocieszać.

Kakashi na chwilę zrezygnował z otwierania drzwi i dyskretnie zerkał na Ibikiego, który na czworakach wciąż wymiotował na trawnik.

- No chodź… - powiedział, gdy ten skończył i objął go od tyłu, podrywając na nogi.

Wciąż zerkał nerwowo wokół siebie, ale nikogo nie widział, cóż, najwyraźniej tylko on jeden jest świadkiem tego uroczego przedstawienia.

- Kim jesteś?! - krzyknął nagle Ibiki, próbując mu się wyrwać.

Kakashi westchnął ciężko.

O tak, dłuuga noc… Cóż, nie przyszło mu do głowy, że będzie musiał przedstawiać mu się co chwilę…

- Kakashi.. - powiedział, niezbyt przekonany, czy tym razem dotrze to do jego kolegi.

Teraz już ostrzej szarpnął nim i wciąż nie wypuszczając go z objęć, otworzył niezdarnie drzwi, wpychając go przed sobą do środka.

Terapia wstrząsowa… pomyślał złośliwie, będę musiał wziąć tydzień urlopu…

Wszedł i rozejrzał się po wnętrzu. Tak jak podejrzewał, było urządzone skromnie, w ciemnych barwach. Ruszyli przed siebie, dopiero za trzecim razem trafił do właściwego pomieszczenia. Nie kłopocząc się rozbieraniem go, bezceremonialnie rzucił nim o łóżko i ruszył w stronę drzwi.

- Dobranoc… - powiedział cicho, bardziej do siebie, nie szczędząc odrobiny ironii.

Ibiki zaczął gramolić się z łóżka.

- Do cholery, śpij teraz… - powiedział już ostrzej, zawracając.

Ibiki wybełkotał coś, ale Kakashi nie zrozumiał ani słowa. Zaduch alkoholu, potu i wymiocin był dla psiego węchu niemal nie do zniesienia, mimo maski. Odruchowo zaczął oddychać przez usta.

Zaśnij w końcu, do cholery… powtarzał w myślach, jakby to miało cokolwiek zmienić.

Nagle Ibiki usiadł niezdarnie na łóżku i zaczął powoli zdejmować chustę z głowy. Kakashi odruchowo odwrócił wzrok.

To zabawne, było niemal tak, jakby role się odwróciły, jakby on był teraz Guyem, a Ibiki nim i starał się chronić jego prywatność.

- Nie zdejmuj tego… - powiedział szybko.

Wbrew sobie, w głowie zaczęły pojawiać się różne wspomnienia…

Ten dzień, w którym ludzie zaczęli szeptać między sobą, że Ibiki sam rozorał sobie skórę na czaszce… Nikt do końca nie wiedział, dlaczego. Niektórzy szeptali, że do szczętu oszalał, inni przebąkiwali, że tak działa jego technika tortur, więc zrobił to, by złamać osobę, którą przesłuchiwał… Kakashi nie znał prawdy, ale ta druga wersja wcale nie wydawała mu się mniej przerażająca.

Może to dziwne, ale Kakashi nigdy nie widział jego głowy, chociaż tak wielu widziało. Właściwie nie był pewien, czego Ibiki nosi chustę, skoro najwyraźniej nie wstydził się swoich blizn, skoro pokazywał je tak chętnie za każdym razem, gdy był egzaminatorem podczas egzaminu na chuunina. To była niemal legenda. Kakashi nie miał pojęcia, czy Ibiki robił to, bo lubił dręczyć dzieciaki, chciał pochwalić się swoją odwagą i odpornością na ból, czy może chciał jakoś na nie wpłynąć. Ale w jaki sposób… Przekonać ich, że zawód shinobi nie jest dla każdego, że potrzebna jest do tego odporność fizyczna i psychiczna? Ale Kakashi za każdym razem po egzaminie słyszał dzieci, szepczące między sobą: „Ale to było super!”, „Ale on jest dzielny!”, „Chcę być taki jak on!”. Kakashi nie był do końca pewien jego metod wychowawczych, ale nigdy się nie wtrącał, zresztą nie znali się za dobrze, mimo że mieli dokładnie tyle samo lat.

Więc niby nie miał obowiązku odwracać głowy, ale z jakiegoś powodu czuł, że i tak powinien.

Ponownie ruszył w stronę drzwi. Niech Ibiki robi sobie, co chce…

Był już przy drzwiach, gdy usłyszał jego cichy głos:

- Zostań…

Miał ochotę odpowiedzieć: „nie jestem twoją dziewczyną”, ale ugryzł się w język. Nie chciał być niemiły, zresztą nigdy nie widział Ibikiego z żadną kobietą.

- Jestem Kakashi… - powtórzył niepewnie po raz kolejny tej nocy.

Ibiki westchnął ze zniecierpliwieniem.

-Tak wiem, Hatake Kakashi… Po prostu nie chcę, byś musiał wracać do domu w środku nocy, zresztą, nie czuję się najlepiej i…

- Dobrze, jasne – odparł nie bez wahania.

- Możesz spać na kanapie w salonie, dobrze?

- OK – wciąż na niego nie patrzył.

- I… dziękuję… Naprawdę.

Kakashi westchnął w duchu. Nie lubił, gdy ktoś mu dziękował.

- To nic takiego, każdy ma chwilę słabości.

- Ty też? - W jego głosie było słychać wyraźną ironię. Chyba znów zaczynał być zwykłym sobą.

- Ja też.

- Czemu na mnie nie patrzysz? Czyżbyś brzydził się, że piłem?

- Ubierz się – powiedział z naciskiem.

Ibiki roześmiał się chrapliwie.

- Nie jestem nagi, Kakashi.

- Wiesz, o czym mówię.

- Wiem, ale nie wstydzę się swojej głowy.

- Dobranoc – Uciął ostro i wyszedł.

Ze złością usiadł na kanapie, na której miał spędzić tę noc i poczuł się dziwnie. Czy zachował się dziecinnie, odmawiając spojrzenia na niego? Ale Ibiki nie powinien był nalegać…

Położył się w ubraniu i przymknął oczy. Tak, był zmęczony po misji, ale pod powiekami widział obrazy w dzisiejszej nocy, które z jakiegoś powodu nie pozwalały mu usnąć…

*

Rano usłyszał odgłosy krzątania się, więc najwyraźniej Ibikiemu udało się już pozbierać. Był w stanie zasnąć dopiero nad ranem, wsłuchując się w głośne chrapanie. Przez chwilę wciąż leżał, ale wtedy usłyszał, że Ibiki wchodzi do salonu.

- Masz ochotę na kawę? - Jego głos był tylko trochę bardziej ochrypły niż zwykle.

Zerknął na niego ponuro spod półprzymkniętej powieki i skinął głową.

Morino miał ponownie na głowie chustę.

- I co, już nie jestem NAGI? - zapytał ironicznie i położył dwie filiżanki z parującą kawą na stoliku obok kanapy.

- Widzę, że już nie WYMIOTUJESZ – Odbił piłeczkę, na co Ibiki się roześmiał. Jego śmiech był ostry i krótki, co Kakashiemu przywodziło na myśl szczeknięcie psa. - Pracujesz dziś? - zapytał, wypijając łyk mocnej, czarnej kawy bez cukru. Oczywiście, co innego mógłby pijać ktoś taki jak on?

- Nie. Nie jestem aż tak głupi, by upijać się przed pracą. A ty?

Pokręcił głową.

- Wracałem z misji, gdy…

- Och tak! Taki grzeczny chłopiec nie szlaja się przecież bez powodu po mieście!

- Nie jestem grzecznym chłopcem. - Odpowiedział Kakashi, choć właściwie było mu obojętne, co mówi Ibiki.

- Nie… Jesteś chłopcem z depresją, co? Myślisz, że nie słyszałem, co szepczą ludzie?

- Tak, ja też słyszałem niejedno… - powiedział powoli, mierząc go wzrokiem.

Najwyraźniej Ibiki miał dziś wyjątkowo podły nastrój.

Po chwili milczenia westchnął ciężko i usiadł koło niego na kanapie. Sięgnął po swoją filiżankę i zagapił się przed siebie.

- To były najdłuższe dwa tygodnie w moim życiu… - powiedział powoli, a Kakashi zerknął na niego pytająco.

- Co masz na myśli?

- Dwa tygodnie tortur. Niemal bez snu i jedzenia. Tylko ból i rosnąca frustracja, że oto po raz pierwszy od wielu lat moja praca nie okaże się skuteczna. Ale w końcu się udało – Jego oczy błysnęły jakim dziwnym, niepokojącym blaskiem. Kakashi przez chwilę obserwował go w milczeniu.

- Twoi zwierzchnicy nie pozwolili ci spać? - zapytał zaskoczony.

Ibiki prychnął złośliwie.

- Pomyśl, Hatake – powiedział niecierpliwie. - Gdybym JA spał, ON też, nie sądzisz?

Kakashi nic nie odpowiedział, pociągając jedynie łyk czarnej, gorącej kawy. Chyba nigdy nie zdoła zrozumieć tego dziwnego mężczyzny…

- To dlatego się upiłeś? Z… ulgi czy ze zmęczenia?

Ibiki nic nie odpowiedział.

- Uważasz, że jestem ci winien szczerość, bo mnie tu przyprowadziłeś?

Kakashi westchnął, zmęczony tą rozmową.

- Nie, nic mi nie jesteś winien. Nikt mnie nie zmuszał, by ci pomagać.

- Ale dobrze, niech ci będzie – Uśmiechnął się do niego złośliwie. - COŚ mogę ci opowiedzieć.

Zamyślił się i rozparł wygodnie na fotelu. Wzrok miał utkwiony przed siebie.

- Miałem kilkanaście lat, gdy po raz pierwszy w mojej głowie zaczęły pojawiać się myśli, co dokładnie chcę robić dla wioski jako shinobi… Było to dla mnie bardzo ważne, bo choć czułem, że jestem zdolnym, silnym ninja, to chciałem, by moja praca było bardzo efektywna. Nie istniały wtedy Siły Przesłuchań i Tortur Konohy. Nikt nawet o tym nie myślał… Pamiętasz, jak to wtedy rozwiązywali, co Hatake?

Kakashi nie odpowiedział. Tak, pamiętał i bardzo nienawidził tych wspomnień… W tamtym okresie, gdy obaj mieli kilkanaście lat, w Konosze osoby do torturowania i wydobywania zeznać z wrogich shinobi były losowane jednorazowo spośród wszystkich chūninów i shinobi z wyższą rangą. W swoim życiu miał nieszczęście jedynie trzy razy brać udział w tym koszmarze. O trzy razy za dużo. Zawsze nie mógł potem długo dojść do siebie, zapomnieć o tamtych krzykach i budził się w nocy z lękiem, czy ma prawo robić takie rzeczy innemu człowiekowi i nazywać to pracą dla wioski… A na dodatek pamiętał, że nie był w tym dobry, więc do jego listy wątpliwości dochodziły jeszcze myśli, czy zrobił wystarczająco dla dobra Konohy.

- Taak… - odpowiedział szybko, gdy dotarło do niego, jak długo milczał.

Ibiki odwrócił wzrok od ściany i patrzył na niego ze złośliwym uśmiechem.

- Brałeś udział w tych łapankach na „jednorazowego shinobi przesłuchującego”? - zapytał złośliwie.

Kakashi jedynie kiwnął głową, nie odwracając od niego wzroku.

- Patrząc na twoją minę chyba nie muszę nawet pytać, czy ci się podobało, prawda?

Kakashi zignorował go. Ibiki po chwili kontynuował swoją opowieść.

- Sam pewnie wiesz, jak bardzo nie miało to sensu. Ale cóż… To był dopiero raczkujący system, a i tak byliśmy pierwsi ze wszystkich wiosek. Gdyby nie tamte pierwsze próby pewnie nigdy nie zrozumiałbym, do czego nadaję się NAJLEPIEJ – Uśmiechnął się drapieżnie. - Pewnie pamiętasz tak samo dobrze, jak ja ludzi wychodzących z tamtego budynku, straumatyzowanych, zniszczonych psychicznie może nawet na podobnym poziomie co ich ofiary.

Kakashi słuchał go w milczeniu. Tak, pamiętał to aż nazbyt dobrze… Sam byłby pewnie tym „straumatyzowanym” w oczach Ibikiego. To za każdym razem było dla niego jak wyrok, robił wszystko, by się wymigać od tego strasznego obowiązku, ale przecież inni również próbowali się wymigać…

Ale Ibiki nie przestawał mówić i Kakashi nie bez trudności odepchnął od siebie tamte wspomnienia, by skupić się na jego słowach.

- Większość była jeszcze dzieciakami, jak ty czy ja. Zawsze słuchałem ich szeptów, bo z jakiegoś powodu na ten temat każdy zawsze jedynie szeptał lub milczał. „To koszmar”, „Nie dam rady nigdy więcej”, „Nie chcę już”, „Nie zmuszą mnie”. Słuchałem ich i nie rozumiałem…

O tak, pomyślał złośliwie Kakashi, on z pewnością tego nie rozumiał…

- Czy to było takie straszne? Czy tak bardzo gorsze od zabijania jako shinobi, od wojen czy krwawych misji? Pamiętam ten dzień, gdy po raz pierwszy była moja kolej. Naprawdę dobrze sobie poradziłem jak na tamtą chwilę. To był mój pierwszy prawdziwy sukces jako shinobi, zdobyliśmy wtedy bardzo cenne informacje dla Konohy. Wróciłem tamtego dnia do domu i nie wiedziałem właściwie, co czuję… Tamta praca była dla mnie legendą, złą legendą, koszmarem, taką ją znałem z opowieści innych. A dla mnie nie była koszmarem. Czułem dumę, że coś mi się udało, że jestem w czymś tak dobry, że jestem pożyteczny dla wioski. Czułem ekscytację, marzyłem o tym, by znów była moja zmiana.

Niewiele spałem tamtej nocy, zbyt wiele myśli kłębiło mi się w głowie, a ja nie wiedziałem, jak je ułożyć. A może raczej – bałem się? Sądzę, że podświadomie już wtedy wiedziałem, że oto znalazłem swoje miejsce na ziemi, ale bałem się tej myśli, zmian. Nie wystarczyło przecież złożyć swoje podanie i czekać. Jak miałem zmienić prawa wioski? I czy to w ogóle miało sens? Może to była z mojej strony jedynie samolubna myśl, bo zajmowanie się całe życie torturami nie mogło przynieść niczego dobrego dla mnie, więc i w szerszej perspektywie również dla wioski?

Choć te myśli wciąż i wciąż krążyły mi po głowie, długo nic z nimi nie robiłem. Czas mijał a ja jedynie kilkukrotnie zgłosiłem się poza kolejką. Wciąż szło mi nadspodziewanie dobrze, a osoby asystujące przy torturach zaczęły szeptać między sobą, że „coś we mnie jest”. Te szepty sprawiały, że kręciło mi się w głowie. Nie pragnąłem zachwytu czy popularności, ale ich słowa pozwalały mi nieśmiało wierzyć, że nie jestem jedyną osobą, która sądzi, że mam do tego smykałkę. Więc to nie tylko moja buta czy marzenie na jawie? Chciałem, by tak było.

W końcu wydarzyło się coś, co popchnęło mnie do działania. W wiosce odnaleziono szpiega, pewnie pamiętasz tę historię, szpiega z wioski, z którą w tamtym czasie toczyliśmy spór. Informacje od niego mogły albo pozwolić nam wygrać wszystko albo utracić wszystko. Niemal błagałem, by pozwolili mi tam wejść. Jakiś kretyn na straży powtarzał wciąż, „że nie może, bo takie ma rozkazy”. Nie mam pretensji do tamtego przesłuchującego dzieciaka, który zawalił sprawę… On po prostu został zmuszony do czegoś, na czym kompletnie się nie znał, czego nie czuł. A kiedy wszystko się spieprzyło i ta informacja do mnie dotarła, zerwałem się, obiecując samemu sobie, że jeśli trzeba będzie, zabiję tych durnych strażników, by się tam dostać. - Uśmiechnął się gorzko w zamyśleniu. - Ale on już uciekł, przekazał wiele informacji o Konosze władzom Kirigakure i jeszcze przez lata nasza wioska próbowała pozbierać się po konsekwencjach tamtej klęski…

Wtedy zrozumiałem, że nie mogę w nieskończoność siedzieć bezczynnie i czekać, aż na Hokage spłynie mądrość, ale sam muszę zacząć działać. Pokazać im wszystkim, że jestem im potrzebny, że dam z siebie wszystko. Nie miałem wtedy żadnych planów, jak dokładnie ma to wyglądać, wiedziałem tylko jedno: to mój świat, chcę tam być. Niewiele, prawda? - Westchnął zrezygnowany.

Ludziom, którzy mnie nie znają kojarzę się zwykle z bezmózgim osiłkiem. I przyznaję, nie lubię czytać, wolą akcję: walkę, misje, a najbardziej przesłuchania. Fakt, że liczy się każda chwila, a sekunda zamyślenia może mieć ogromne konsekwencje. Nie można kogoś torturować, a w myślach zastanawiać się, co pysznego zjem dziś na obiad lub… - Uśmiechnął się zaczepnie do Kakashiego. - co będzie w kolejnym rozdziale mojej ukochanej książki.

Kakashi zignorował jego uwagę.

Trzeba być cały czas skupionym. Ale mimo wszystko książki nie są dla mnie złem wcielonym. Uczyłem się, oczywiście, do egzaminów, wtedy też wiele się uczyłem. Więcej niż kiedykolwiek, szczerze mówiąc. Nie chciałem wyjść, nie tylko przed innymi, ale i przed samym sobą, na idiotę, który ma jakiś szalony pomysł i nic poza tym, a pomysł bardzo szybko upada. Chciałem mieć jakieś naukowe podłoże swojego planu. Przesiedziałem wtedy wiele, wiele dni w bibliotece, co wcale nie było w tamtym czasie takie proste, bo książki na temat najpodatniejszych na ból punktach w ciele człowieka, skutecznych sposobach na tortury BEZ zabijania ofiary, a już w szczególności na temat aspektów psychologicznych i skutecznego wpływania na innych niemal nie istniały… Czytałem jakieś drobne wzmianki z wielu książek, próbując złożyć to wszystko w jedną sensowną całość, robiłem notatki. Bibliotekarka patrzyła na mnie dziwnie, gdy próbowałem poprosić ją o pomoc w szukaniu odpowiednich ksiąg, nawet inni czytelnicy szeptali między sobą, zaskoczeni, zaniepokojeni, czego ja mogę tak naprawdę szukać i co knuję.

Równie wiele dni, choć głównie nocy przesiedziałem samotnie u siebie w domu, by poukładać sobie w głowie cały swój plan, połączyć moją dopiero co zdobytą wiedzę z moimi mglistymi planami, zdecydować się w końcu na jakieś konkretne działanie.

No i w końcu to zrobiłem, poszedłem tam, zażądałem spotkania z osobami, które były odpowiedzialne za tortury oraz z władzami wioski, choć, wierz mi, to nie było takie proste, i opowiedziałem im swój plan, tak szczegółowo i logicznie, jak tylko byłem w stanie. Hokage długo milczał, choć muszę przyznać, że brałem pod uwagę natychmiastową odmowę. Trzeci powiedział w końcu, że musi to przemyśleć, skontaktował się ze mną osobiście dopiero po kilku dniach, spojrzał na mnie poważnie i powiedział: „Jesteś tego pewien? Wiesz, jak trudne, może nawet nie do zniesienia będzie to dla ciebie? Jak wiele będziesz musiał poświęcić, jak wiele zmienić w swoim życiu?”.

Skinąłem głową, czując przyspieszone bicie serca. Bo czyż te słowa nie wskazywały na jego zgodę? Ale odpowiedziałem poważnie, że długo myślałem nad tym wszystkim. Nie chciałem wyjść przed nim na nierozsądnego dzieciaka, ale w istocie długo nad tym myślałem. Potem długo omawialiśmy szczegóły. Nalegał, bym miał przy sobie zawsze kilku asystentów. Do dziś nie wiem, czy chciał pilnować MNIE, bym nie zrobił niczego głupiego, nie dał się ponieść, a może oni mieli zdawać mu raporty na mój temat, czy też jedynie chciał, bym rzeczywiście miał kogoś do pomocy. Ale to nie miało dla mnie większego znaczenia. Oczywiście zgodziłem się bez wahania. Zastrzegł, że to jedynie na jakiś czas, bym mógł udowodnić, że to naprawdę przynosi Konosze korzyści i że nie okaże się, że się przeliczyłem, co do swoich własnych sił.

I tyle. Czas mijał, wy już nie musieliście brać w tym udziału, moje zwykłe misje zostały bardzo mocno ograniczone, niemal cały czas pracy przebywałem właśnie tam. Wciąż szło mi dobrze, a nawet lepiej dzięki moim poprzednim przygotowaniom i nauce. Później ja sam zdobyłem tak wiele wiedzy, że mógłbym napisać książkę, ale oczywiście nigdy tej wiedzy nie zdradzę niepowołanym – otaksował Kakashiego spojrzeniem.

Nikt już później nie wspominał, że to tylko okres próbny. Moje sukcesy przyniosły wiosce ogromne korzyści, a ja w końcu naprawdę uwierzyłem, że oto spełniłem swoje marzenie. Przed długi czas to były jedynie… tradycyjne metody tortur. Psychiczne i fizyczne… chyba nie będę wdawał się w szczegóły, co Kakashi?

Kakashi pokiwał głową. Tak, wcale nie chciał znać szczegółów…

To naprawdę dobrze się sprawdzało, jak już powiedziałem, nigdy nie zawiodłem. Ale ja sam czułem, że to za mało… Że nie mogę spocząć na laurach. W tamtym czasie powoli inne wioski zaczęły kopiować od nas system przesłuchań. Nie mieliśmy na to wpływu, nie był to przecież pierwszy raz. Więc, być może, za jakiś czas, doścignęliby nas. A ja tego nie chciałem, bardzo nie chciałem…

W wolnym czasie w mojej głowie powoli rodził się kolejny plan. Ale tak jak i poprzedni na początku był bardzo… mętny.

Nagle przeniósł wzrok na Kakashiego.

- Ty stworzyłeś kiedyś swoją własną technikę, prawda?

Kakashi skinął głową.

Właśnie. Więc nie muszę ci tłumaczyć jak trudne to jest, jak… złożone. Miałem pomysł na pewną technikę, ale znów byłem z tym sam. Mało kto zdołał kiedykolwiek dokonać czegoś takiego, jak ty i ja, więc musiałem błądzić po omacku. Zresztą niemal do samego końca nie byłem przekonany, czy to ma jakąkolwiek szansę się udać… Ślęczałem bardzo długo nad każdym szczegółem, by mój szalony plan mógł w ogóle dojść do skutku.

Przyjrzał się uważnie Kakashiemu.

- Pewnie ty i wielu innych zawsze zastanawiało się, jakie były dokładne okoliczności powstania mojej blizny, prawda…?

O tak, Kakashi myślał o tym wiele razy, ale po jakimś czasie doszedł do wniosku, że najprawdopodobniej nigdy nie pozna odpowiedzi na to pytanie, więc w końcu dał sobie spokój.

Moim pomysłem na technikę było… stworzenie czegoś, co sprawiłoby, że czułbym dokładnie to samo, co MOJA OFIARA.

Kakashi patrzył na niego wytrzeszczonym okiem. To jakiś żart, prawda? Niby po co miałby robić coś tak bezsensownego i szalonego, do cholery?! Przecież to tak, jakby świadomie odbierał sobie szanse na skuteczne torturowanie kogoś. Jak można zachować jasność umysłu, gdy samemu czuje się ból, to szaleństwo! Oczywiście, Ibiki zawsze wydawał mu się po części szalony, ale… nie aż tak…

Ibiki roześmiał się.

- Widzę, że nie rozumiesz… O tak, na początku nikt tego nie rozumiał… Patrzyli na mnie, gdy im to mówiłem, jak na szaleńca.

A może on już do szczętu oszalał?… przemknęło Kakashiemu przez myśl.

- Ale po jakimś czasie przestali… A wiesz, dlaczego? Bo choć mój plan nie przestał wydawać im się zupełnie bezsensowny, on NAPRAWDĘ działał. A raczej działał w moim przypadku, bo nie sądzę, że każdy by się do tego nadawał, kto wie, może NIKT inny by się do tego nie nadawał…

Początki były bardzo trudne, nikomu nie chciałem zdradzać szczegółów, nim wszystko nie zostało zapięte na ostatni guzik. Wiem, jestem całkowicie przekonany, że wtedy za wszelką cenę próbowaliby odwieść mnie od tego planu. Ale ja WIEDZIAŁEM że, by zrozumieć, MUSZĄ zobaczyć efekt końcowy. Długo trenowałem sam, po nocach, gdy wychodziłem już z pracy. Bałem się, że jeśli moja skuteczność się zmniejszy, wyrzucą mnie. A jednocześnie wiedziałem, że nie mogę porzucić tego planu, bo wtedy już do końca swojego życia będę czuł, że zaprzepaściłem bardzo dużą szansę…

Najpierw próbowali protestować, wrzeszczeć, że to czyste szaleństwo… Ale to „szaleństwo” działało, więc jeden po drugim milkli… - Uśmiechnął się z satysfakcją. - A jeśli chodzi o szczegóły, bo widzę, że ty również nie pojmujesz mojego planu… Zawsze bardzo bałem się, że zabiję moją ofiarę. To byłby koniec… Jak miałbym wtedy przesłuchać trupa? Tak wiele cennych informacji by przepadło… Ale jak mogłem mieć pewność, jak wiele jest w stanie znieść ta osoba? Czy milczy, bo wciąż ze mną walczy, czy może jest na granicy śmierci? Musiałem CZUĆ, musiałem… I stąd ten pomysł.

Początki stosowanie tamtej techniki w praktyce były najtrudniejszym okresem w moim życiu. Nie chodziło o ból, przecież od początku wiedziałem, na co się piszę… Chodziło o to, jak trudne się to okazało. Wtedy po raz pierwszy naprawdę doceniłem obecność asystentów obok mnie. Nim wyczułem dokładnie swoje możliwości, minęło wiele czasu… Często mdlałem, a oni mnie cucili, wciąż i wciąż… - Zamyślił się.

Kakashi słuchał z coraz większym zaskoczeniem. To prawda, on sam kochał swoją wioskę i byłby gotów oddać za nią życie, ale… Nie sądził, by był w stanie poświęcić dla Kohony… siebie, tyle lat, tyle cierpień. Utkwił wzrok w Ibikim. Jak potężny musi być ten mężczyzna obok niego, by znosić to od… dziesięciu lat? A przecież to nadal nie koniec jego mąk. JAK?!

- Wiesz, Hatake, zawsze byłem bardzo odporny na ból, ale dopiero wtedy zrozumiałem, że to wciąż o wiele, wiele za mało… To – dodał po chwili, wskazują na swoją głowę. - zrobiłem sobie właśnie w tamtym czasie. Muszę przyznać… - Uśmiechnął się gorzko. - że to było bardzo INTERESUJĄCE doświadczenie. Wiesz mi na słowo, Hatake, że głowa jest jednym z najlepszych miejsc na ciele człowieka do stosowania skutecznych tortur. Co oznacza, że jednoczesne jednym z najbardziej podatnych na ból, mocno unerwionych i ukrwionych. No cóż… z trudem to zniosłem, ale tamten przesłuchiwany też, więc… po raz kolejny zwyciężyłem. Po tamtym wydarzeniu skóra mojej głowy już nigdy nie wróciła do normalności, wciąż, choć minęło już tyle lat, nie rosną mi włosy – Roześmiał się, jakby naprawdę widział w tym coś zabawnego. - Mam na ciele wiele, bardzo wiele blizn, o wiele więcej, niż inni shinobi, ale nigdy o to nie dbałem. To tylko blizny, a wygląd mojego ciała nigdy nie był dla mnie najważniejszy.

Kakashi wciąż milczał. Tak, chciał kiedyś poznać tę historię, kiedyś, gdy był piętnastoletnim ciekawskim dzieciakiem, ale… Teraz pomyślał, że chyba wolałby, by to jego pragnienie nigdy się nie spełniło. Niby tylko tu siedział i słuchał, ale czuł się coraz bardziej i bardziej zmęczony tym wszystkim. Jego serce biło dziwnie szybko, kręciło mu się też odrobinę w głowie. Najwyraźniej nigdy, za nic w świecie, nie będzie w stanie zrozumieć tego mężczyzny, mimo że Ibiki starał się wyjaśnić mu swój punkt widzenia. Nie rozumiał. Nie rozumiał.

Po dość długiej chwili, gdy obaj wydawali się być pogrążeni w swoich myślach, Ibiki w końcu się odezwał.

- Nie będę opowiadał ci wszystkich tych lat tortur, to nie ma sensu, większość i tak po latach zbija mi się w głowie w jedno nie do końca wyraźne pasmo bólu i nic więcej. Ale jest kilka epizodów, które głęboko utkwiły mi w pamięci… - Westchnął ciężko.

Kilka lat temu Anbu Konohy udało się schwytać brata Mizukage… To była jedna z największych nadziei dla naszej wioski, odkąd zacząłem pracę jako przesłuchujący. Informacje od tego mężczyzny były dla nas niemal bezcenne. Wytrzymał tydzień – Ibiki ponownie się roześmiał. - To był w tamtym czasie rekord i wciąż, gdy o nim pomyślę, czuję dumę. Tak, potrafię docenić czyjąś siłę, może szczególnie dlatego, że wiem, jak wiele on wtedy wycierpiał. Bo wiesz, Hatake… Tak naprawdę znoszenie bólu fizycznego to tylko niewielka, wcale nie najważniejsza część mojej pracy. O nie… Presja psychiczna jest o wiele, wiele ważniejsza. I choć tak różna dla mnie i dla przesłuchiwanego, wciąż bardzo ważna. Dla mnie jest to presja, czy nie zawiodę wioski i samego siebie, dla przesłuchiwanego strach przed bólem, śmiercią, upokorzeniem i w końcu przed złością tych, których zdradził.

Ponownie zamilkł. Siedział tak jakiś czas z pochyloną głową, a obserwującemu go Kakashiemu przyszło nagle do głowy, że dopiero teraz, choć przecież opowiedział mu tak wiele, ta historia zaczyna sprawiać Ibikiemu prawdziwy ból. Co takiego chce mu teraz opowiedzieć, do cholery, skoro historie o bólu swoim i ofiar opowiadał mu ze śmiechem?!

- Wtedy go przesłuchałem. Widziałem, jak bardzo był zniszczony psychicznie. Nie mógł znieść myśli, że zdradził swojego brata, wioskę… Informacje, które miał mi do przekazania były tak obszerne, że opowiedzenie mi ich zajęło mu kilka dni. Potem zajęli się nim medyczni ninja z naszej wioski. Pewnie nie znasz tych procedur, mało kto je zna, ale właśnie tak zawsze to wygląda. Choć pewnie wielu nie chciało by w to uwierzyć, nie torturuję dla przyjemności. Gdy mamy już swoje informacje, dbamy o to, by nasz więzień mógł bezpiecznie opuścić wioskę i wrócić do siebie. Tak wiele razy już to się udawało, ale wtedy nie… - Dokończył powoli, ze wzrokiem utkwionym w narzucie kanapy. Głos zaczął mu drżeć.

Minął jakiś czas, a do moich uszu dotarła wieść, że tamten mężczyzna wrócił do Kirigakure i… natychmiast został zabity przez własnego brata za zdradę wioski…

Kakashi sapnął z zaskoczenia. To prawda, taka osoba na pewno narobiła wiele kłopotów swojej wiosce, tak, ale… czy ktokolwiek mógł myśleć, że można w nieskończoność znosić takie tortury, szczególnie, gdy twoim oponentem jest ktoś taki jak Morino Ibiki? Zabić własnego brata…

- O tak, Kakashi, tak właśnie było… - powiedział Ibiki schrypniętym głosem. - I można by powiedzieć, że to przecież nie ma dla mnie żadnego znaczenia, że JA wykonałem swoje zadanie, nasza wioska nie poniosła żadnych strat, więc to mnie to obchodzi? Sam nie wiem, ale… przez jakiś czas ciężko było mi się z tego otrząsnąć. Wiem, że dla kogoś w moim zawodzie współczucie to koniec, ale wtedy nie umiałem inaczej. Gdybym tylko był choć odrobinę mniej durny, gdybym tylko pojął, że w takiej sytuacji chwila wytchnienia to nie oznaka słabości i kłopoty dla wioski, a oznaka rozsądku i uniknięcie kłopotów… Nikt inny też nic z tym nie zrobił. Moi zwierzchnicy powtórzyli kilkukrotnie, choć bez przekonania, że może zrobię sobie kilka dni wolnego, że to przecież nic złego, że już dawno nie odpoczywałem, że za dużo pracuję, ale ja i tak nie słuchałem. Taak…

Ledwo po kilku dniach od tamtej informacji, został mi oddany kolejny przesłuchiwany, tym razem kobieta z Amegakure. Nie miało to dla mnie większego znaczenia, zdarzało mi się już wcześniej przesłuchiwać kobiety. Była o wiele prostsza od tamtego mężczyzny. Po kilku dniach poddała się, płakała jedynie, że powie wszystko, bylebym tylko jej nie zabijał, bo ma dwóch kilkuletnich synów.

Jakiś czas potem przesłuchanie zostało zakończone. Asystenci byli wyraźniej rozluźnieni, niż podczas pracy, pewnie chcieli już iść do domu. Powtórzyli jej kilkukrotnie, że oczywiście zostanie wypuszczona, bo takie są ich zasady. Podszedłem wtedy do niej i… zabiłem ją.

Kakashi nie był w stanie w żaden sposób zareagować, jedynie patrzył na Ibikiego w milczeniu.

Taak… Do dziś nie umiem tego wyjaśnić. Myślałem jedynie o tamtym mężczyźnie, o tym, co go spotkało. Czułem, że jeśli ją wypuszczę, jej wioska prawdopodobnie również ją zabije, że będzie czuła ogromne rozczarowanie, że tak ją potraktowali, że i tak osieroci swoje dzieci. Teraz… - Jego głos był pełen zmęczenia, gdy zamilkł. - tak już tego nie widzę, istniała przecież szansa, że jej to wybaczą. Nie byłem wtedy… w pełni władz umysłowych. Pomocnicy byli tak zaskoczeni, że zupełnie nie zareagowali, nie licząc kilku urywanych krzyków. Pamiętam jej wzrok… - Wyciągnął rękę przed siebie, jakby ona naprawdę była obok niego. - Ten ułamek sekundy przed śmiercią patrzyła na mnie z zaskoczeniem i… wyrzutem. Nikt mnie nie obezwładnił, nawet nie ukarał. Ani tamtego dnia, ani nigdy potem. Nie sądzę, by tamci za bardzo bali się, by powiedzieć o tym swoim zwierzchnikom. Nie wiem też, czy nie zareagowali w tamtej chwili, bo byli zbyt zaskoczeni, uważali, że nie mają prawa wtrącać się w moje kompetencje, w końcu w hierarchii byłem nad nimi, a może zwyczajnie… bali się mnie po tym, co zrobiłem?

Przy kolejnym przesłuchaniu zerkali na mnie niespokojnie przez cały czas i wymieniali ze sobą porozumiewawcze spojrzenia, ale nic więcej. A ja… - Westchnął ciężko. - Nigdy więcej już tego nie powtórzyłem.

A to wczoraj… Sam nie wiem, jak odpowiedzieć na twoje pytanie… Upiłem się z ulgi, czy ze zmęczenia? Nie mam pojęcia. Wiesz… ja nigdy się nie upiłem, choć może trudno w to uwierzyć. Wtedy też tego nie planowałem. Choć nie miałem tego w zwyczaju, postanowiłem wczoraj odpocząć przy alkoholu… Oczywiście wiem, jak działa alkohol w połączeniu ze zmęczeniem, nie jestem aż tak głupi, ale nie przewidziałem, że aż tak szybko zmiecie mnie z nóg… Jeszcze raz dziękuję, że mnie stamtąd zabrałeś – Zerknął na Kakashiego, ponownie się uśmiechając.

A tak na zakończenie… Czy żałuję? Tych wszystkich poświęconych lat, blizn, bólu, samotności, niezrozumienia? Nigdy nie byłem romantyczną osobą, ale kto wie, może gdybym był zwykłym shinobi, miałbym rodzinę? Żonę, dzieci? Oczywiście są chwile, gdy mam wszystkiego dość i zastanawiam się, czy to nie był największy błąd w moim życiu, ale nie… Każdy czasem żałuje. Wiem, że zostałem stworzony do tej pracy i za nic bym jej nie zamienił. Wiem to na pewno – Spojrzał na Kakashiego z intensywnością.

Zamyślił się. A czy on mógł powiedzieć na pewno, że nie żałuje tego, jak potoczyło się jego życie…?


KONIEC

6.10.21 19.42

(11 str.)




środa, 2 czerwca 2021

Strach i więzienie

Bał się. Bał się tak jak jeszcze nigdy w całym swoim życiu. A jego sytuacja wcale się nie polepszała. Był zamknięty przez orków w celi z jeszcze jednym mężczyzną, Toko. Nie miał pojęcia ile już tu byli.

On został porwany jako pierwszy, po kilku dniach koszmaru w samotności i strachu nagle otworzyły się drzwi celi i ze złośliwym, pełnym nienawiści kwikiem dwóch orków rzuciło na podłogę mocno pobitego mężczyznę. Przykuli go obok niego i od razu wyszli, a mężczyzna leżał nieruchomo na kamiennej, brudnej ziemi. Maki był przykuty łańcuchami do ściany i tak słaby z powodu ran i wycieńczenia, że miał w sobie niewiele siły, ale przecież nie mógł zostawić go samego. Podczołgał się do niego z trudem, ciągnąc za sobą łańcuch i naprężając go tak mocno jak to tylko było możliwe. Tamten wciąż się nie ruszał, a on zaczynał już panikować. Z lękiem uklęknął przed nim, dostrzegając krew, wypływającą z jego ciała. Szturchnął go w bok, a mężczyzna jęknął głucho. Maki odetchnął z ulgą.

Miał ochotę rozpłakać się z ulgi, ale nawet na to nie miał już sił. Delikatnie i z ogromnym trudem przewrócił go na plecy i nerwowo zerknął na jego ciało. Nie było chyba tak źle… Wprawdzie nie znał się niemal wcale na leczeniu, ale odkąd orkowie bili go regularnie, nie dbając nawet o to, by przeżył (a może właśnie o to im chodziło?) musiał radzić sobie sam ze swoimi ranami. Mężczyzna miał na ciele wiele ran, które krwawiły, ale nie były bardzo poważne. Wydarł kawałek swojego i tak już podartego w wielu miejscach podczas próby ucieczki przed orkami i tortur ubrania i przyłożył delikatnie do pierwszej rany, by zatamować krwawienie. Po długim czasie, w którym boleśnie dotarło do niego jak niewiele sił w nim pozostało, skoro tak prosta czynność sprawiła, że opadł na podłogę z ciężkim oddechem skończył. Związał kilka najgorszych ran paskami swojej koszuli i teraz na leżąco przyglądał się swojemu dziełu. Cóż… w tych warunkami i z marnymi środkami, jakimi dysponował to było najlepsze, co mógł zrobić.

Przyjrzał się mężczyźnie uważnie. Miał krótkie, ciemnozielone włosy, a na sobie strój, który kojarzył mu się z jakimś mundurem. Kim on jest, do cholery? Co tu robi? Wprawdzie on sam nie wiedział, co tu robi, ale ta sytuacja również nie dawała mu spokoju. Przymknął oczy, wycieńczony i zaczął wspominać tamten cholerny dzień… Miał być kolejnym, zwykłym dniem, wracał wieczorem z nudnej, zwykłej pracy w biurze. Wprawdzie wiedział, że na tym świecie są takie stwory jak orkowie, ale nigdy wcześniej żadnego nie spotkał i nie chciał. Nagle usłyszał jakiś hałas i gdy się odwrócił zobaczył ICH: okropne, przerażające, skurczone w sobie stwory o dziwnej, jakby śliskiej zielonoczarnej skórze i wykrzywionych nienawiścią brzydkich twarzach. Było ich czterech. Zaczął uciekać, w myślach zastanawiając się, czy to nie koszmarny sen. Ale oczywiście nie miał żadnych szans, dopadły go po kilku metrach, rzuciły na ziemię i zaczęły bić. Po kilku chwilach żałosnej i niestety bezsensownej szarpaniny dostał w głowę i obudził się w tej celi.

Głowa bolała go koszmarnie. Cela była niewielka, wilgotna, chłodna, brudna i śmierdząca. Widział dziwne plamy, które przywodziły mu na myśl starą, zaschniętą krew, ale wolał o tym nie myśleć. Skulił się na podłodze, bo nie było tu nawet nic, na czym mógłby się położyć i próbował się uspokoić i pozbierać myśli. I tak był teraz zbyt słaby, by próbować ucieczki. Ale jak niby ma uciec? Za bardzo się boi, nawet gdyby nie był ranny byłby zbyt słaby, zawsze był zbyt słaby…

Był całkowicie przeciętnym dwudziestoletnim mężczyzną. Nigdy nie czuł się zbyt pewny siebie. Miał pracę, której właściwie nie lubił, w której nie czuł się spełniony, ale nigdy nie miał wielkich ambicji. Tak naprawdę bał się pragnąć czegokolwiek. Był gejem, co ukrywał przez całe życie przed wszystkimi. Wiedząc jak wokół traktują takich jak on dość szybko zaczął tracić poczucie własnej wartości i przesiąkł głosami tych wszystkich, którzy krzyczeli, że jest nikim. Może rzeczywiście był nikim?… Jego rodzice już nie żyli, nie miał przyjaciół, jedynie kilku kolegów z pracy, nigdy nie był w związku, bo bał się, że on również zostanie zaatakowany. Często docierały do niego takie informacje… Wynajął jakiś marny pokój daleko od centrum i jedynie wegetował.

Ale teraz… oddałby wszystko, by móc znów być tam, w tej dusznej norze i narzekać, że musi znów iść rano do pracy… Rozpłakał się, nie mogąc dłużej znieść tej sytuacji. Co się teraz z nim stanie? Nie miał nawet nikogo, o kim mógłby teraz myśleć, by mniej się bać ani żadnego boga, w którego by wierzył i mógł się teraz modlić. Choć to dobrze, że nie ma nikogo bliskiego. Nikt nie będzie za nim tęsknił. Nikt… Gdy umrze tu samotnie. Bo to było dla niego niemal oczywiste. Bo po co innego im taki nikt jak on? Nie ma pieniędzy, wpływów, nie jest nikim ważnym. Może porwali kogokolwiek z ulicy i będą wyładowywać na nim swoje skłonności sadystyczne…

Orkowie nie umieli mówić, a przynajmniej w żadnym ludzkim języku. Między sobą porozumiewali się za pomocą różnego rodzaju chrząknięć, a on zupełnie nie rozumiał tego języka. Jeśli czegoś od niego chcieli i tak ich nie zrozumie… Czy jest gdzieś tu, w tym nieznanym mu miejscu, w którym się znajduje ktokolwiek, kto jest człowiekiem? Czy jest gdzieś tu ten ktoś, prawdopodobne ich szef, by mógł postawić przed nim swoje żądania?

Zresztą jakie to niby miałyby być żądania…? Skulił się na zimnej podłodze i próbował uspokoić pęd myśli, ale to było niemal niemożliwe. Co z nim teraz będzie?

I wtedy przyszli. Było ich dwóch, ledwo zdążył podnieść głowę, gdy oni już złapali go za ramiona i wyszarpnęli z celi, wcześniej odczepiwszy łańcuch. Ciągnęli go po ziemi jakimś korytarzem, a on był zbyt przerażony i skołowany, by choć spróbować zapamiętać rozkład pomieszczeń. Zabrano go do pomieszczenia obok, większego od tamtego i jaśniejszego. Rzucono nim o ziemię a potem zaczął się największy koszmar jego życia…

Dotychczas myślał o sobie jako o bardzo słabej osobie, o kimś, kto nie jest w stanie przeżyć niczego złego. A wtedy… Nie miał pojęcia ile czasu minęło, ale po długim, przerażająco długim czasie bicia go, kopania i wypróbowywaniu na nim różnorodnej broni, ku wtórze dzikich kwików i podekscytowanych chrząknięć zaciągnęli go, niemal nieprzytomnego z powrotem do celi.

A on, o dziwo, nie umarł wtedy, choć był pewien, że powinien. Wręcz przeciwnie, wciąż trwał, na przekór temu, co robili z nim orkowie. Leżał nieruchomo do czasu, aż był w stanie się ruszyć, a wtedy usiadł z trudem i obejrzał uważnie całe ciało. Na widok licznych ran i ilości krwi niemal zemdlał. Wtedy zaczął uczyć się opatrywania własnych ran. Czuł się bardzo dziwnie. Oczywiście – bezsprzecznie był to najgorszy czas w jego życiu, ale jednocześnie… po raz pierwszy był w stanie udowodnić samemu sobie, że jest coś wart, że nie załamuje się w złej sytuacji, że jest w stanie sam zadbać o siebie i nie stracić głowy.

Od tamtej chwili rozkład jego dnia był następujący: raz dziennie – dziwny, rozwodniony i śmierdzący posiłek, raz dziennie – tortury. Jedno było pewne: karmili go, więc nie pragnęli jego śmierci, w każdym razie JESZCZE nie. A jedzenie, jakiekolwiek, było w tej sytuacji dla niego najpiękniejszym darem na świecie.

Oczywiście tortury, jeden marny posiłek dziennie, brak ruchu, słońca, strach, spanie na twardym, zimnym kamieniu i wilgoć bez wątpienia nie pozwoliły mu na normalne funkcjonowanie i utrzymanie się przy zdrowiu, ale wiedział, że mimo wszystko mogło być o wiele gorzej.

Wolny czas, wiele, przerażająco wiele wolnego czasu zajmowało mu od tej chwili wymyślanie historii, czym nigdy wcześniej się nie zajmował. Siadał na ziemi z podkulonymi nogami i wyobrażał sobie, że – po pierwsze – jest wolny, że ma ciekawą pracę, fajny dom, dużo kasy i cudownego, kochającego i bardzo przystojnego męża, może nawet syna? Nigdy nie pozwalał sobie na takie sny na jawie, bo zwykle zasmucały go jeszcze bardziej, ale teraz gdy czuł, że niedługo oszaleje, każda możliwość, by dodać mu otuchy, nawet nieprawdziwej była bardzo cenna.

Gdy pojawił się tamten mężczyzna wszystko się zmieniło. Zajął się jego ranami i czekał – co więcej mógł zrobić? Żałował, że nie zostawił nic do jedzenia, ale porcje były tak małe, że pożerał je zawsze w jednej chwili, nie czując wcale nasycenia.

Ponownie doczołgał się do ściany, oparł o nią i dalej go obserwował. Mężczyzna długo leżał, jedynie ciężko oddychając, potem jęknął głośno i przewrócił się na bok, zerkając na niego. Wytrzeszczył oczy, jakby się go przestraszył, a potem zerknął na jego łańcuch i powiedział:

- Ty… kim jesteś?

- Więźniem, tak jak i ty… - odpowiedział cicho Maki. Nie miał ochoty sprowadzać go brutalnie na ziemię, ale nie miał innego wyboru.

- Wiesz, jak się stąd wydostać? Kim oni są? Czego od nas chcą? - zasypał go pytaniami, a on westchnął.

- Nie wiem, OK…? A TY kim jesteś i co tu robisz?

- Jestem Strażnikiem Miasta, usłyszałem twój krzyk i przyszedłem…

- Sam? - zapytał z powątpiewaniem.

- Nie… - odparł Toko – Moi towarzysze zostali zabici… - Spuścił głowę.

Maki poczuł ogromne współczucie. Nie wiedział jakie to uczucie stracić kogoś bliskiego, Nie w taki sposób.

- Nie znałem ich zbyt dobrze. Musimy się stąd wydostać, rozumiesz?! - wrzasnął a Maki skulił się automatycznie, gdy echo odbiło jego krzyk od ścian. Nie chciał, bardzo nie chciał, by orkowie wrócili tu jeszcze dziś.

- To próbuj… - powiedział słabym, schrypniętym głosem – Ale beze mnie, ja nie mam siły… - I to była prawda. Miał wrażenie, że przy nim poczuł ponownie, jak słaby i bezużyteczny był.

- Chcesz tu zostać na zawsze, kretynie?! - ryknął tamten, a on poczuł, że do długiej listy jego dolegliwości dołącza ból głowy.

- Odczep się… - wymamrotał niewyraźnie – Głowa mnie boli… - Poczuł, że już na pewno nie lubi tego mężczyzny. Skulił się ponownie na ziemi, podciągając kolana pod brodę. W tej pozycji czuł się odrobinę lepiej.

- Jesteś nienormalny! Nie możemy tu zostać!

- Przepraszam, że przeze mnie tu jesteś…

- Nie przez ciebie, chciałem ci pomóc, ale…

- Ale okazało się, że nie jestem nic wart… - dokończył za niego automatycznie.

- Co…? Nie, po prostu musisz się pozbierać i…

Ale nic nie wskórał. Maki leżał i obserwował na wpół śpiąc, jak Toko biega po celi i sprawdza każdy kąt. Tak jak sądził nic to nie dało. W końcu opadł obok niego, wściekły, a Maki korzystając z okazji otworzył oczy i opowiedział mu zaspanym głosem o porwaniu, torturach i posiłkach. Toko wysłuchał go bardzo uważnie, a potem obaj zasnęli.

Rano obudziły ich dwie miski szarej papki, rzucone z brzękiem przez szparę w drzwiach, a Maki poczuł ulgę, że nie będzie musiał dzielić z nim swojej i tak już marnej porcji. Rzucił się na swoją miskę w milczeniu, ale Toko powąchał posiłek podejrzliwie.

- Co to jest? Nie zatrute?

Maki wzruszył ramionami.

- Jak widzisz żyję… - powiedział pomiędzy kęsami – I nie mam pojęcia co to, chyba jakaś śmierdząca kasza…

Toko po kolejnej chwili wahania zabrał się do jedzenia nie tak łapczywie jak on.

Potem rozmawiali trochę, obaj nerwowo czekając na sesję tortur. Gdy orkowie przyszli, Toko rzucił się na nich, co poskutkowało jedynie tym, że pobili go o wiele dotkliwiej niż Makiego, a ten musiał potem znów go opatrywać. Ale nie skarżył się, podziwiał odwagę i hart ducha kolegi.

- Jutro znowu to zrobisz? - zapytał cicho, gdy Toko gwałtownie wciągnął powietrze, gdy Maki przycisnął brudny materiał do rany. Gdyby choć mieli odrobinę wody… Co było gorsze wykrwawienie się czy zakażenie…?

- Nie… ale się nie poddam, nigdy… - powiedział, siadając obok niego.

- Opowiedz mi coś o sobie – powiedział Maki sam zaskoczony swoją bezpośredniością.

Tamten wzruszył ramionami.

- Jestem strażnikiem, mówiłem ci. Tyle.

Maki spojrzał na niego zaskoczony. Nawet on opowiedziałby coś więcej o swoim nudnym życiu.

- I…? Coś więcej? Chyba że nie chcesz, to… - dodał, nagle czując się głupio, że tak nalega.

- I tyle. Mówię przecież.

Teraz Maki wzruszył ramionami.

- No to może ty mi coś o sobie opowiesz?

I Maki zaczął opowiadać: o swojej pracy, mieszkaniu, rodzicach, dzieciństwie… O wszystkim, z wyjątkiem swojej orientacji. Poszli spać, a on następnego dnia kontynuował swoją opowieść. Nigdy nie przyszłoby mu do głowy, że mógłby mówić tyle o sobie, ale to pomagało mu oderwać myśli od obecnej sytuacji, a wydawało mu się, że Toko też tak uważa. Skończył, a mężczyzna przypatrzył mu się uważnie. Maki poczuł się nieswojo i szybko odwrócił wzrok.

- Masz żonę, dzieci? - zapytał Maki, sam nie wiedząc, czemu to robi. Po co była mu ta wiadomość?

Pokręcił głową w odpowiedzi.

Tak minęło im kilka kolejnych dni. Rozmawiali, dużo rozmawiali, choć Toko nadal nie powiedział mu ani słowa o sobie. Rozmawiali o wszystkim: mieście, pracy strażników, pieniądzach, jedzeniu (co w jakiś dziwny sposób dawało im poczucie sytości), piłce nożnej, na czym Maki zupełnie się nie znał, ale chętnie słuchał pełnych pasji opowieści Toko i poprzednich meczach.

Maki polubił go. Polubił jego siłę, pasję, odwagę, dobre serce, zielone włosy i sposób, w jaki jego usta poruszały się, gdy opowiadał coś, co go interesowało.

*

Gdy Maki obudził się następnego dnia i powitał Toko, ten nie odpowiedział. Zerknął na niego nagle całkiem rozbudzony ze strachu i podczołgał się, by go dotknąć. Twarz miał całą rozpaloną. Podwinął mu ubranie i ponownie zaczął bardzo szczegółowo oglądać całe jego ciało. Zaklął żałośnie, gdy zobaczyć na jego boku jątrzącą się ranę, otoczoną zaczerwienioną, gorącą skórą. Znów oddarł kawałek swojego ubrania, zastanawiając się, kiedy zacznie chodzić nago, ale w tej chwili to nie miało żadnego znaczenia i przytknął ją do rany. Mężczyzna jęknął z bólu, ale nadal się nie obudził.

Gdy orkowie rzucili im jedzenie skoczył do krat i ryknął:

- On jest chory! Dajcie mi choć jakieś lekarstwo!

Nie miał pojęcia, czy w ogóle go zrozumieli, bo od razu odeszli, tak jak zwykle.

Zdesperowany znów wrócił do Toko i próbował go dobudzić. Tamten najpierw kilka razy chciał go odetchnąć jak natrętną muchę, ale potem otworzył odrobinę błyszczące gorączką, nieprzytomne oczy.

- Mamo…? - zapytał jak małe dziecko, a Maki poczuł, że zbiera mu się na płacz.

- Nie, ja… - zaczął, ale uznał, że to i tak nie ma sensu. Nie miał nawet pojęcia, czy jego matka wciąż żyła. - Chodź, nakarmię cię…

Z trudem ułożył go sobie na kolanach i podtrzymywał mu głowę.

- Otworzysz usta i zjesz coś, proszę...?

Toko zaśmiał się nieprzytomnie, ale skinął głową. Maki ostrożnie podał mu łyżkę papki, pilnując, by ten się nie zakrztusił i delikatnie wytarł mu twarz kawałkiem materiału. To było niespodziewane miłe, dbać tak o kogoś. To trochę tak, jakby po raz pierwszy w dorosłym życiu miał obok siebie kogoś bliskiego. Zawstydził się tych durnych myśli i kontynuował karmienie. Po kilku łyżkach Toko zaczął mruczeć, że już nie chce, a on położył go ponownie na ziemi.

To jakimś czasie Toko zaczął prosić o coś do picia, a on powtarzał raz po raz, że nie ma nic. Później zaczął trząść się z zimna, a on poczuł coraz większą desperację. Co ma zrobić, do cholery, co ma zrobić tu całkiem sam?! Nagle pomyślał, że to on wolałby się rozchorować, bo wtedy nie na nim spoczywałaby odpowiedzialność i szybko zawstydził się tej myśl. Był taki samolubny…

Niewiele myśląc rozebrał się do majtek i podłożył ubrania pod ciało Toko, łudząc się, że to choć odrobinę go ogrzeje i ograniczy chłód posadzki. Gdy orkowie przyszli, siedział obok Toko, trzymając go za rozpaloną rękę i czuł, że jest całkowicie obojętny na wszystko.

Jeden z nich podszedł ostrożnie do Toko, podczas gdy drugi obok stał z bronią wycelowaną w nich. Kopnął go kilkukrotnie w bok, a gdy ten się nie ruszył wymruczał coś do towarzysza i zabrali tylko jego. Gdy prowadzili go ponownie do celi jeden z nich wepchnął mu w rękę miskę cudownej, chłodnej wody. Był tak zaskoczony, że niemal ją upuścił. Wybełkotał podziękowania i rzucił się w stronę Toko. Po szybkich oględzinach odniósł wrażenie, że Toko ma jeszcze większą gorączkę, niż przed godziną. Klęknął przed nim, przetarł mu czoło, napoił, wyprał szmatkę i przemył ranę, na koniec wypijając resztkę wody.

Poszedł spać, czując beznadzieję.

*

Następnego dnia obudził się i aż podskoczył. Toko siedział obok i patrzył na niego. Twarz płonęła mu gorączką, na czole szklił się pot, a oczy błyszczały jeszcze bardziej niż wczoraj. Szybko pożałował swojej wczorajszej chwili słabości. Czemu nie zostawił mu tej resztki wody, do cholery?!

Ku jego ogromnej radości chwilę później przynieśli im kolejną porcję wody. Znów krzyknął, że błaga ich o jakieś lekarstwo na gorączkę lub coś do odkażania ran, ale i tym razem został zignorowany. Ponownie nakarmił go, obmył, napoił i opatrzył rany. Zaczął zsuwać go ze swoich kolan, gdy podał mu już porcję owsianki – większą niż wczoraj, ale nadal nie był w stanie zjeść nawet tej małej, marnej porcji, którą dostał od orków, gdy Toko nagle wyszeptał:

- Pocałuj mnie…

Ze strachu zrzucił go na ziemię. Nagle poczuł się zły na siebie za tak durną reakcję. Przecież to oczywiste, że Toko bredził w gorączce, jak mógł się na niego gniewać?

- Przepraszam… - wyszeptał, ignorując jego słowa – Odpocznij…

- Pocałuj mnie… - Znów ten sam uparty, bez wątpienia bełkotliwy głos.

- Przestań. Nie jestem twoją matką – powiedział ostro, choć wątpił, by do jego trawioną gorączką umysłu dotarło cokolwiek.

- Wiem kim jesteś – powiedział stanowczo – Jesteś Maki i jesteśmy razem w celi, uwięzieni przez orków.

- No to przestań bredzić – powiedział ze złością, odsuwając się od niego.

- Dlaczego? - powiedział cicho, nie patrząc na niego – Boję się, jesteśmy tu sami i tu umrzemy. Pamiętam, jak przez mgłę, że dbałeś o mnie, prawda?

- Tak… - powiedział niechętnie.

- Nie chcę być tu sam. Pocałuj mnie…

Nagle poczuł, jak serce mu przyspiesza. Skąd on wiedział, że…? Przecież mu tego nie zdradził… Dlaczego teraz, w tej cholernej sytuacji drwi sobie z niego, pogrywa?!

- Skąd wiesz, że jestem… - powiedział nim zorientował się, co mówi.

- Jesteś…? Nie miałem pojęcia… Pocałuj mnie, proszę, nie chcę się już bać… - Zabrzmiał tak żałośnie, nie jak ten odważny strażnik, który rzucał się na orków… Teraz bardziej niż kiedykolwiek przypominał jego samego.

Przysunął się ponownie do niego z zamiarem pocałowania go w policzek, gdy Toko odwrócił głowę i złączył ich wargi. Maki wytrzeszczył oczy i miał zamiar mu się wyrwać, gdy coś mu na to nie pozwoliło. Przyjemność, radość i spokój wypełnił jego ciało. Objął mocno Toko i przycisnął do siebie. Ten zaśmiał mu się w usta i pogłębił pocałunek.

Maki zamknął oczy i rozluźnił się w jego uścisku. To takie chore, zabawne i przewrotne zarazem… Znalazł się tu, w tym koszmarze, by przeżyć coś tak cudownego, coś, o czym marzył od tak dawna… Pierwszy w życiu pocałunek Makiego był dziwny, jak cała sytuacja, w której się znaleźli. Czuł gorąco buchające z jego ciała, mocno spierzchnięte gorączką usta i nierealność całej tej chwili. Toko w końcu oderwał się od niego, nadal nie przestając go obejmować i powiedział, śmiejąc się w zawstydzeniu:

- Przepraszam… Pewnie nie pachnę zbyt pięknie, ale teraz tego nie zmienię.

Ale Maki nic nie odpowiedział, tylko mocno wczepił się w jego usta. Całowali się tak długo, aż opadli z sił. Gdy przyszli orkowie, czuł się już mniej przerażony. Po tym, co się wydarzyło czuł w sobie ogromny napływ sił. Spokojnie wstał i ruszył w ich stronę, ale gdy zobaczył, że zabierają również Toko wrzasnął w panice:

- Nie! Nie, jeszcze nie teraz! On wciąż jest chory, błagam, skupcie się na mnie!

Ale oni nie słuchali, jak zawsze.

W trakcie tortur Toko odwrócił się do niego i uśmiechnął z trudem, choć nigdy wcześniej tego nie robił. Obaj klęczeli na ziemi a orkowie chłostali ich plecy ostro zakończonym pejczem.

- Nie przejmuj się tym, co nam robią. Gdy zostaniemy sami, znów cię pocałuję, przysięgam… - Jęknął nieludzko, gdy pejcz przedarł mu skórę.

Maki zacisnął usta. Nie mógł na to patrzeć, może i on umiał się tym pocieszać, ale jemu było milion razy gorzej patrzeć na jego cierpienie, teraz po tym, co ich niespodziewanie połączyło. Nic nie odpowiedział.

Gdy byli znów w celi, Toko dotrzymał słowa. Całował go długo, tuląc i sunąć dłońmi po całym jego ciele, a on czuł podniecenie i spokój jednocześnie. Potem zasnęli, ciasno spleceni.

Ta nowa rzeczywistość była, mimo wszystko, prostsza do zniesienia niż to, co działo się wcześniej. Ich uczucie pozwalało im pomagać sobie nawzajem, pocieszać się i całować do utraty tchu. Nie posunęli się do niczego więcej, a Maki wiedział, że ich wycieńczenie i fakt, że znajdowali się w celi stanowczo uniemożliwiała im choćby marzenie o tym. Ale Maki czuł, że to mu wystarcza. Pomimo tej nowej bliskości Toko nadal nie opowiedział mu o sobie ani słowa więcej, a on to zaakceptował. Gdy zapytał go tym razem, czy ma chłopaka, ten też zaprzeczył.

Ku jego radości i zaskoczeniu Toko po kilku dniach jego zabiegów wyzdrowiał.

- Dziękuję tak bardzo, że nawet nie umiem tego wypowiedzieć. Gdyby nie ty… - powiedział do niego – umarłbym, wiem to. To byłby koniec.

Maki nic mu nie odpowiedział, bał się nawet myśleć, że zostałby tu sam. Był pewien, że teraz, gdy ten już całkowicie panował nad swoim zachowaniem ich romans definitywnie się skończy i żałował, ale nie miał zamiaru naciskać. Ku jego zaskoczeniu Toko nie przestał go całować i obejmować.

- Myślałem… - powiedział niepewnie pomiędzy pocałunkami – że żałujesz tego, co zaszło między nami.

- Nie żałuję… - odpowiedział cicho, a Maki poczuł ulgę i radość.

Gorączka minęła, rana zaczęła goić się normalnie a on odzyskał siły i wrócił do swojego zwyczaju, który był dla niego częścią niemal każdego dnia tutaj: ćwiczeń.

Toko robił pompki, przysiady, rozciągał się i biegał w miejscu, a Maki przestał już komentować złośliwie jego poczynania i przywykł do tego, choć stanowczo odmówił wzięcia w tym udziału, nawet gdy mężczyzna uparł się, że to zwiększa ich szanse na ucieczkę. Ale on nie wierzył. Ani odrobinę.

Po ćwiczeniach leżeli ciasno do siebie przyciśnięci, grzejąc się nawzajem, a Maki czuł się niemal szczęśliwy. Nagle do głowy przyszła mu chora myśl: a gdyby musiał wybierać między wolnością w samotności a życiem tu z nim, co by wybrał? Nie, to było głupie… Przecież wiadomo, że powinien wybrać wolność, bez względu na wszystko…

- Kocham cię, tak bardzo cię kocham… Z tobą wytrzymam wszystko - powiedział cicho z ustami przyciśniętymi do ramienia Toko. Ten nic nie odpowiedział, tylko go ponownie pocałował.

*

Następnego dnia ktoś uderzył go mocno w ramię. Pomyślał przerażony, że to orkowie, ale nagle zobaczył nad sobą podekscytowaną twarz Toko. Nie rozumiał.

- Wstawaj szybko, błagam cię…

- Ale co…? - zapytał nieprzytomnie.

Ten zamiast odpowiedzieć, zacisnął mocno palce na jego ramieniu i podniósł go jednym szarpnięciem. Maki jęknął z bólu, ale się nie wyrywał. Toko nigdy się tak nie zachowywał, teraz musiał mieć jakiś powód.

- Kurwa, pospiesz się, musimy uciekać! - jego głos pełen był szaleńczej ekscytacji, a Maki pomyślał, że może znów majaczy.

- Przecież nie ma jak… - zaczął niepewnie.

- Nie, do cholery! Gdy spałeś dwóch przyszło tu, by podać nam jedzenie. Pokłócili się o coś, nie wiem, zaczęli się bić i zabili się nawzajem! To jedyna nasza szansa! Nim przyjdą inni!

Maki poczuł dopiero teraz, że zaczyna mu wierzyć. Dziwna, maleńka nadzieja zaczęła w nim płonąć. Jeśli naprawdę… Wolność… Czy to naprawdę jest możliwe?

Ruszyli w stronę drzwi. Maki dopiero teraz poczuł, jak bardzo osłabł podczas tego uwięzienia. Poczuł, że Toko chyba miał rację, że powinni ćwiczyć, cholera… Nigdy nie był typem sportowca, ale też nigdy wcześniej nie zasapał się po kilku metrach biegu… Gdy zatrzymał się, by złapać oddech, Toko zaklął niecierpliwie i zaczął go ciągnąć.

Biegli tak długi czas siecią tuneli, a Toko jakimś cudem zdawał się wiedzieć dokąd biegną, pomylił się tylko kilka razy. Jakimś cudem wciąż nikt ich nie gonił. Gdzie teraz przebywają dwaj pozostali orkowie?

- Skąd… wiesz… gdzie… biegniesz…? - wysapał.

- Znam trochę… rozkład budynku… - odpowiedział z trudem Toko. On też wyraźnie opadał już z sił. To nie wróżyło dobrze…

I wtedy dopadli do jakichś drzwi. Toko nie był w stanie sam ich ruszyć, ale razem dali radę. Za drzwiami była… jasność. Maki niemal się przewrócił, wdychając świeże, cudowne powietrze. Niemożliwe… Niemożliwe… Z zachwytem pocałował go, a Toko wydawał się temu dziwnie niechętny, ale Maki w radości nie zaprzątał sobie tym głowy.

Po chwili odpoczynku biegli dalej, byli dość daleko centrum i choć był środek dnia w pobliżu nikogo nie było. W końcu, cali spoceni i zasapani dotarli na rynek. Padli na beton, niemal nieprzytomni ze zmęczenia. Gdy w końcu obaj odzyskali choć część sił wstali.

Maki pogłaskał go po policzku i wykrzyknął:

- Nie wierzę, uratowałeś nas, dziękuję! Teraz już wszystko będzie dobrze, zamieszkamy razem i będziemy szczęśliwi! - Wiedział, że przesadza, ale był tak szczęśliwy i wypełniony adrenaliną, że nie panował nad swoimi słowami.

- Nie… - Usłyszał.

- Tak, masz rację, to było głupie z mojej strony, chodziło mi o to, że teraz każdy wróci do siebie, będziemy się spotykać a za jakiś czas zamieszkamy razem i…

- Nie…

Poczuł, że zaczyna być zły.

- Co „nie”? Czemu ciągle to powtarzasz, co masz na myśli? - Zaczął obawiać się, że usłyszy teraz coś, czego na pewno nie chciałby usłyszeć.

- Chodzi o to, że ja jestem hetero.

Cicha rozbrzmiała między nimi. Nie to żart, to żart… powtarzał Maki.

- Co ty bredzisz? - powiedział zmienionym głosem.

- Mówię, że…

- Przestań! Tyle nas łączyło, sam mnie całowałeś i… - Czuł że zaraz albo wybuchnie albo się rozpłacze.

- Tak, ale… Posłuchaj, byliśmy całkiem sami. Czułem się taki samotny i wiedziałem, że tam umrzemy i…

- Może jeszcze mi powiesz, że masz żonę i dzieci, co? - zapytał ironicznie, choć bał się odpowiedzi.

- Nie, jestem sam, ale…

- DO CHOLERY! - ryknął Maki, nie dbając już o nic – Jak śmiesz… jak śmiesz, do cholery?!… Tak po prostu postanowiłeś sobie mnie wykorzystać, moje uczucia, moją wiarę, że… Bo co?! Nie miałeś prawa, ja też czułem się samotny i przerażony, mogłeś po prostu powiedzieć mi: „Słuchaj, nie interesujesz mnie, ale tu i tak żaden z nas nie ma wyboru, więc zaspokójmy swoją samotność i…”. Byłem tak zdesperowany, że bez wahania bym się zgodził, kretynie! Ale nie, ty wolałeś mnie zranić, właśnie teraz, gdy zacząłem się w tobie zakochiwać, gdy zacząłem wierzyć, że może w końcu jestem dla kogoś ważny… - Rozpłakał się. - Dobra, nieważne, mam dość. Tak, dziękuję ci bardzo za uratowanie mi życia i teraz po prostu… To żegnam… - Głos mu się załamał, odwrócił się szybko i pobiegł przed siebie.

Toko nie próbował nawet go zatrzymywać…

*

Minęły dwa tygodnie, a Maki nadal wszystko ignorował. Nie poszedł ani razu do pracy, nawet gdy poczuł się już lepiej fizycznie. Pewnie i tak już został zwolniony, więc po co…? Za to jego psychika była w coraz gorszym stanie. Został tak okrutnie oszukany… Wciąż myślał o Toko, choć nienawidził się za to. Czemu mu to zrobił…?

Choć wiedział, że to głupie poczuł, że wolałby spędzić życie z nim w celi niż tu bez niego...

Prawie nic nie jadł, nie mył się, niewiele spał, wciąż tylko leżał na łóżku i myślał, myślał w nieskończoność… Kilkukrotnie słyszał pukanie do drzwi. Niby kto to mógł być…? Koledzy z pracy, by zapytać, co z nim, a może właściciel mieszkania, by upomnieć się o swoje pieniądze za wynajem? Jakie to niby miało znaczenie…?

Ale któregoś dnia ten ktoś nie przestawał pukać, a nawet dobijać się do drzwi. Przycisnął mocniej poduszkę do uszu i zaklął pod nosem. Zignoruje to, właśnie tak… Nagle usłyszał głos, który tak dobrze znał…

- Otwórz, do cholery, wiem, że tam jesteś!

Gwałtownie poderwał się z łóżka. To on, ON! To głos Toko! Nie, to niemożliwe… Czyżby miał halucynacje z braku snu?…

- OTWÓRZ, BO WYWAŻĘ TE CHOLERNE DRZWI!

Ze złością zerwał się z łóżka i ruszył w stronę drzwi. Jego ciało przyzwyczajone ostatnio jedynie do leżenia zachwiało się. Przytrzymał się ściany i otworzył drzwi jednym mocnym ruchem.

- CZEGO?! NIE CHCĘ CIĘ ZNAĆ!

- Proszę, wpuść mnie, chcę tylko z tobą porozmawiać…

- Nie mam z tobą niczego do obgadania!

- Proszę…

Maki wbrew sobie odsunął się w drzwiach. Ze spuszczoną głową ruszył do sypialni, a Toko za nim. Obaj usiedli na jego łóżku.

- Jak mnie tu znalazłeś? - zapytał ostro.

- Wiesz... Jestem strażnikiem, mam wpływy. Chcę, żebyś wiedział, że rozprawiliśmy się z tamtymi dwoma orkami, którzy przeżyli i przeszukaliśmy cały budynek, nie było tak nikogo więcej i...

- Świetnie To mów po co tu przyszedłeś i wynoś się… - powiedział zrezygnowany.

Toko odetchnął głęboko.

- Chodzi o to, że ja nigdy nie byłem z mężczyzną i…

- Tak, wiem, już to mówiłeś. Jeśli to wszystko, to… - przerwał mu ostro.

- Nie, proszę… Chodzi mi o to, że skoro nigdy nie byłem to nie bardzo wiem… Posłuchaj… - zaczął jeszcze raz – Gdy się rozstaliśmy… Nie mogłem przestać myśleć… O tobie, o tych twoich pięknych długich błękitnych włosach, o tym jak o mnie dbałeś, o tym, że oddawałeś mi swoje porcje wody, o twoich opowieściach o sobie, o wszystkim… Nie wiem… Ja nie wiem, Maki, rozumiesz…? Nic nie wiem, ale chciałbym spróbować się dowiedzieć… - Spojrzał mu w oczy.

- Ja nie wiem, czy… Nie wiem, czy to ma sens…

Maki zamyślił się, wstydząc się swojego niedbałego wyglądu. Toko był taki zadbany… 

Czy to ma sens? Czy powinien dać mu szansę, czy to znowu jakaś gra? Ale po co miałby grać, teraz gdy już byli wolni, uciekli z tamtej celi…? Więc o co mu chodziło, CO chciał osiągnąć?… Jak powinien teraz postąpić?



KONIEC

(11 str.)

6.6.21 00:14